niedziela, 8 marca 2015

Owoc zemsty

Gdy giganty ruszyły w stronę miasta, Oliver wyszedł z wnęki, z której wyjechała już rozmiażdżona maszyna. Zaciskając na ramieniu bandaż, rozejrzał się wokół. Najpierw jego uwagę zwrócił posąg przypominający anioła. Ze zdziwieniem obserwował, jak rzeźba wzięła Doriana z rąk Vivian i poszybowała w stronę gór. Potem Oliver spojrzał na grunt. Przed nim rozciągało się pustkowie, w którym powstały dziury i różne żłobienia spowodowane ruchem olbrzymów. W wielu miejscach leżały ludzkie ciała. Oliver chciał ruszyć do najbliższego z nich, by zobaczyć, czy dało się coś wskórać, jednak jego kończyny odmówiły mu posłuszeństwa. Zaklął pod nosem, znów czując przypływ bezsilności. Podczas pogoni za Adrienem James został postrzelony i padł gdzieś po drodze. A Oliver nie mógł się zatrzymać ani odwrócić. Musiał gonić zabójcę i unikać pocisków wysyłanych przez niego. Kiedy giganty zaatakowały maszynę Adriena, ten natychmiast ewakuował się z niej w kapsule, która wystrzeliła w stronę lasu niedaleko fabryki. Oliver chciał rzucić się za nim, ale rany spowolniły jego ruchy, więc z zaciśniętymi zębami wszedł do jaskini i tam się opatrzył, w między czasie podziwiając widowisko.
- Oliver – usłyszał cichy, znajomy głos, który sprawił, że po plecach przeszedł mu dreszcz.
Powoli odwrócił się w jego stronę i zobaczył Charlotte. Do jej blond włosów przyczepił się brud, sprawiając, że ściemniały o ton. W drobnej ręce trzymała kilka fiolek z kolorowymi płynami. W jej ciemnobrązowych oczach malował się cały ból, jaki doświadczyła w ostatnim czasie. Przez długą chwilę stali tak po prostu, patrząc na siebie, ale Oliver w końcu tego nie wytrzymał i odwrócił wzrok.
- Musimy opatrzyć rannych – wykrztusił z trudem.
Złapał się za głowę w momencie, gdy coś go w nią uderzyło. Spojrzał w dół i zobaczył, że to mały kamyk. Zwrócił wzrok w stronę Charlotte, której oczy zalały się łzami.
- Zostawiasz mnie w takim stanie bez słowa i żadnej wskazówki, dlaczego to zrobiłeś. Każesz Emmettowi sprawić, żebym cię znienawidziła. A ty wracasz tutaj, jako zabójca nienarodzonego dziecka i jedyne co masz mi do powiedzenia to „musimy opatrzyć rannych”?!
- Nie – odparł, patrząc jej prosto w oczy. - Mam jeszcze jedno. Kocham cię – odwrócił wzrok. - Ale nie sądzę, żebyś chciała słuchać o historii z Lilith.
Charlotte rzuciła w niego butem, przed którym Oliver nie zrobił uniku, więc dostał w twarz. Powstrzymał się przed uśmiechem, widząc, że Charlotte celowała z daleka od ran, a stała zbyt blisko i używała zbyt mało siły, żeby uszkodzić mu głowę.
- Jesteś durniem – stwierdziła. – Zawsze mówiliśmy sobie o wszystkim, Oliverze. Zawsze. Więc i tym razem mi to opowiesz, kiedy będziemy starać się kogoś uratować, czy ci się to podoba, czy nie. A potem zdecyduję, co dalej z tobą zrobić.
- Mówię do wszystkich, którzy tutaj zostali – zagrzmiał głos Enyi.
Charlotte i Oliver spojrzeli w górę. Enya stała na krawędzi, nagłośniając swój głos jednym z tych Worviańskich urządzeń.
- Jak najszybciej skontaktujcie się z rodzinami, które są w mieście. Nie wiemy, jakie giganty mają plany, ale wasi bliscy są w potencjalnym zagrożeniu. Zróbcie to szybko, żeby potem postarać się uratować kogo się da. Pojazdy z lekarzami i wyposażeniem medycznym już jadą.
- Philip jest w domu – szepnęła Charlotte.
Oliver spojrzał na nią z zaskoczeniem, a po chwili na jego twarz weszło przerażenie.
- Zadzwoń do niego natychmiast – wypalił szybko.
- Oliver, co się dzieje? – zapytała zaniepokojona, wyciągając z kieszeni telefon.
- Adrien uciekł. Pobiegł w przeciwną stronę niż giganty, ale ma tendencje do prezentowania niespodzianek.
- On go zabije – jęknęła Charlotte z przerażeniem. - Idę tam.
Odwróciła się z telefonem przy uchu. Usłyszała protest Olivera, ale nie zwracała na niego uwagi i szła dalej. W końcu jednak zatrzymała się, czując jego ręce oplatające się wokół jej tali.
- Ja tam pójdę – powiedział stanowczo.
- Ty ledwo chodzisz – prychnęła Charlotte, odwracając się do niego przodem.
- Nawet w takim stanie jestem lepszym strzelcem niż ty – mruknął posępnie.
Przez chwilę wstrzymywali swój wzrok, ale w końcu Charlotte westchnęła ze zrezygnowaniem. Wyciągnęła z kieszeni pistolet oznaczony niebieskim pierścieniem.
- Odurzające – podała mu broń. - Nie zabij go. Chcę, żeby go osądzili według prawa. To syn Philipa. A stając się jego zabójcą, zmienisz się w niego.
- Dziękuję.
Na jego ustach pojawił się delikatny uśmiech. Wziął od Charlotte pistolet i schował go w futerale przyczepionym do paska. Odwrócił się i pobiegł w stronę miasta.
- Jeszcze jedno – zawołała za nim Charlotte.
Oliver odwrócił głowę, by na nią spojrzeć.
- Kocham cię, ale cię nienawidzę – wyszczerzyła się.
Oliver uśmiechnął się szeroko, skinął potakująco, po czym znów skupił się na drodze. W tym czasie Charlotte podbiegła do najbliższej osoby, by sprawdzić, czy jeszcze żyła.
W końcu zjawiły się pojazdy medyczne oraz transportowe. Oliver wsiadł do jednego z nich i wyjechał z doliny, zostawiając za sobą istny szpital na otwartym powietrzu.
Gdy zaparkował pod domem Garroda, szybko wysiadł i przeszedł przez otwarte drzwi. Na końcu korytarza słyszał głosy, więc wyciągnął broń od Charlotte i podszedł bliżej.
- Z początku miałem w planach podpalić twój dom, kiedy byłeś wewnątrz, ale sprawy przyjęły trochę inny obrót – mówił Adrien. – Wydaje mi się, że mógłbym uniknąć odpowiedzialności prawnej. Ale polecisz ze mną do Fighting, skąd wydobywa się mój pierwiastek i pomożesz mi wprowadzić go w użycie.
- Adrien, po co to wszystko? – spytał Philip zachrypniętym głosem pełnym strachu i rozpaczy.
- Dla wyższości, władzy – wymieniał jak listę zakupów. – Głównie, żeby pokazać swój geniusz, którego niektórzy nie doceniają.
Adrien wyciągnął rękę w stronę wejścia i strzelił w tamtą stronę, co rozwaliło całą ścianę. Olivera odrzuciło do tyłu, ale podniósł się i wyszedł mu naprzeciwko.
- Trafiłem w ciebie dwa razy, a ty we mnie zero – rzekł Adrien, pokazując przed nosem liczbę palców. - Naprawdę myślisz, że z kulami w ciele możesz mi coś zrobić?
- Właściwie to tak.
- Jak wolisz – prychnął z rozbawieniem. – Ja za to zastanawiam się, co z tobą zrobić. Straciłem cenną współpracownicę, a przecież nie mogę winić za to siebie, więc załóżmy, że to przez ciebie.
- Nieźle się dobraliście.
- Tak jak ty i Emmett.
Na twarzy Adriena wykwitł jadowity uśmiech, aż Olivera przeszły ciarki.
- Co masz na myśli? – spytał, bezskutecznie siląc się na pewność w głosie.
- Oboje zraniliście Lilith. Czy coś takiego – machnął lekceważąco ręką.
- Co ma Emmett do tego?
- Nie wiesz tego, a ja nie mam zamiaru ci mówić. Philip, wstawaj.
Oliver patrzył ze ściągniętymi brwiami na Adriena, po czym zerknął na jego ojca. Starzec podniósł się z fotela z bólem, wstydem i żalem wymalowanymi na twarzy. Oliver, korzystając z okazji, strzelił w Adriena, ale ten zrobił unik.
- Chyba rozmawiałeś już ze swoją ukochaną, skoro chcesz mnie uśpić. Raczej nie licz na to.
Adrien wystrzelił pocisk w górę i część dachu runęła na nich. Przygniotła Olivera, ale nad Garrodami wyrosła świetlista bariera. Z góry zleciała drabinka prowadząca do helikoptera, po której oboje weszli.
- Skoro nie mogę spalić mojego ojca, ty możesz go zastąpić. Chociaż, szczerze powiedziawszy, na twoim miejscu wolałbym strzelić sobie w łeb, mając świadomość, że zabiłem nienarodzone dziecko mojego najlepszego przyjaciela – wyszczerzył się. – Miłego umierania.
Oliver wybałuszył oczy, gdy w jego głowie przemknął obraz postrzelonej przed kilkoma laty Lilith. Adrien natomiast rzucił coś niedaleko i po chwili w tym miejscu wybuchł ogień. Oliver z trudem odsunął kawałek drewna ze swojej ręki i nacisnął na guzik na bransoletce. Natychmiast wokół niego pojawiła się tarcza, która odepchnęła resztę drewna. Podniósł się na nogi, strzelił inną bronią w ścianę i wybiegł przez dziurę, którą zrobiła. Z przerażeniem wsiadł z powrotem do samochodu, zostawiając za sobą palący się dom. Odpalił silnik, ale zanim ruszył, zdumiał go widok biegających drzew, gigantów rozwalających instytut, piorunów uderzających co jakiś czas w wyższe budynki oraz pożarów tu i ówdzie. Zakląwszy pod nosem, Oliver wyjechał na ulicę i ruszył w stronę Middleheart.

Enya podeszła do Emmetta obejmującego roztrzęsioną Vivian.
- Musicie jakoś to zatrzymać – powiedziała stanowczym głosem. - Tam giną niewinni ludzie.
- Co zrobisz? Przemówisz olbrzymom do rozsądku? – sarknął Emmett.
- Ja nie – odparła, kierując wzrok na Vivian. – Ale ona mogłaby to zrobić.
- Na pewno nie teraz – odburknął.
- To nie żarty - rzuciła ostro Enya. – Vivian, twój brat zginął dziś honorowo.
- Zginął jako ofiara za wymierzenie sprawiedliwości przez naturę, która teraz zniszczy wszystko, co jej zagraża – odpowiedziała cicho.
- W całym Rockeath czy może opanują cały świat?
- Nie wiem.
- Nie mamy po co mierzyć się z nimi. Zniszczą nas. Ale ty możesz ochronić innych przed stratą, jakiej ty doświadczyłaś.
- Mojego brata nikt nie uratował – powiedziała gorzko.
- Za to ty możesz ochronić czyjegoś.
- Vivian – odezwał się łagodnie Emmett. – Zawsze broniłaś natury. Teraz chyba już nawet wiemy czemu. Ale w tej chwili ona sama się ratuje. Tylko na co nam to, jeśli nie będzie ludzi, którzy będą mogli to docenić. Nie jesteś zła, Vivian.
- Nic nie mogę zrobić.
- Możesz porozmawiać z tą rzeźbą. Z tego co zauważyłem, ona ma władzę nad gigantami. Proszę cię. Nie chcesz, żeby ginęli niewinni ludzie. Wiesz jak bolesna jest ich strata. Nie pozwól innym przechodzić przez to piekło, którego doświadczyłaś.
Przez dłuższy czas Vivian siedziała w bezruchu. W końcu jednak odsunęła się od Emmetta i podniosła. Enya machnęła ręką na kogoś w oddali. Emmett wstał i złapał Vivian za rękę.
- Pójdę z tobą na wypadek, gdyby rzeźba stwierdziła, że już cię nie lubi.
- Prędzej o tobie tak zdecyduje – mruknęła Vivian.
- Macie nasz najnowszy model motoru górskiego – oznajmiła Enya. - Ciesz się nim, Emmett.
Rudzielec spojrzał w stronę, gdzie Worvianka wcześniej machnęła. Właśnie jechał do nich pojazd na dwóch ogromnych kołach, przyczepionych w dużym odstępie od całej obudowy. Zatrzymał się tuż przed nimi i kierowca rzucił Emmettowi kluczki. Bez zastanowienia rudzielec i Vivian wskoczyli na siedzenia.
- Jeździ w pionie? – zapytał Emmett.
- Oczywiście – odpowiedziała Enya.
Nie minęła chwila, a motor już znalazł się na stromym wzniesieniu, pod które podjeżdżali, by po chwili zniknąć z pola widzenia Enyi.

Oliver od dłuższego czasu szukał Emmetta i Charlotte pod Middleheart. W końcu jednak dowiedział się, że obojga gdzieś poszli. Wsiadł z powrotem do samochodu i cofnął się do miasta. Gdy dojechał do szpitala, w którym powinna być Charlotte, wyszedł na parking. Jego uwagę zwróciło niebo. Ciemne chmury zaczęły się rozstępować i promienie słońca zalały całe miasto. Otworzył oczy ze zdumienia, widząc, że wodny wąż rozprysnął się i rozlał po korycie, które sam wyrył, tworząc rzekę w środku miasta. Bagnisty potwór wydął się, by w końcu jakby zastygnąć w kształcie czegoś, co wyglądało jak zamknięty las albo nietypowy pagórek. Tornado pofrunęło w górę, odganiając pozostałe ciemne chmury, po czym rozpłynęło się w powietrzu. Gigant z głazów skulił się, formując górę, która zatrzymała się w miejscu, gdzie niegdyś stał Instytut. Zaś pojedyncze wcześniej rozszalałe drzewa wbiły swoje korzenie tam, gdzie aktualnie stały i znieruchomiały. Oliver z konsternacją przyglądał się temu widokowi. Zburzone budynki, przepołowione wiszące drogi, przewrócone słupy wysokiego napięcia. A na ponad ten cały obraz zniszczenia wybijały się pozostałości po gigantach uosabiających naturę, które zdawały się świecić wśród panującej wokół ciemni kolorów spustoszonego miasta.

Charlotte, Emmett i Vivian siedzieli przy szpitalnym łóżku Olivera. Wszyscy byli pogrążeni w gorzkiej zadumie.
- Emmett, powiedz mi, że nie znasz Lilith – odezwał się w końcu Oliver.
- Nie wiem. Przypomina mi kogoś.
- Miała wtedy krótkie, czarne włosy.
Emmett przez chwilę wyglądał, jakby wertował swoją pamięć, aż w końcu jego brwi podskoczyły do góry.
- Już wiem – zawołał radośnie, ale potem jego wyraz twarzy się zmienił. – O cholera.
- Emmett o tym wie, ale wy nie – mruknął Oliver. - Parę lat temu podczas treningu w terenie urządzaliśmy polowanie. Mieliśmy opaski na oczach, więc polegaliśmy tylko na pozostałych zmysłach. Wtedy usłyszałem kroki. Przyczaiłem się i oddałem strzał. Jednak zamiast jakiegoś kwiknięcia czy czegoś takiego rozległ się ludzki krzyk. Natychmiast zdjąłem opaskę i z przerażeniem zobaczyłem, że na ziemi leżała ciężarna kobieta, z której brzucha wypływała krew. Powierzchownie ją opatrzyłem, ale nie wiedziałem do końca co robić. Zabrałem ją do szpitala, chcąc jej pomóc. Tylko że ona nie chciała mnie widzieć na oczy, gdy dowiedziała się, że poroniła. Jedynie kazała wysyłać sobie pieniądze, co zrobiłem, czując się winny. Mimo tego i tak wytoczono proces. Na teren naszego pola był zakaz wstępu, więc udało mi się uniknąć kary, co, szczerze mówiąc, mnie nie zadowalało. Przez parę lat ciągle wysyłałem jej pieniądze, wiedząc, że mnie nienawidzi, ale w końcu przestałem, a ona milczała. Nie słyszałem o niej nic aż do teraz. Farlow zagroził mi, że cię zabije, Charlotte, jeśli nie wyjadę do Fighting, żeby brać udział w tajnej wojnie o pierwiastek, który wymyślił Adrien. Nie mogłem ci nic powiedzieć. Kazał mi zostawić cię bez słowa. Nie pozwolił mi nikomu o tym powiedzieć, więc odszedłem tak a nie inaczej. Oczywiście wszystko było zaaranżowane przez Lilith, która, jak widać, dążyła do zemsty. I to samo zrobiła tobie, Emmett. Lata temu wykorzystałeś ją tylko dlatego, że byłeś w dołku. Zostawiłeś ją, więc nie powiedziała ci, że zaszła w ciąże. Chciała sama zająć się dzieckiem, ale ja jej to uniemożliwiłem. Dlatego wyszła za Farlowa z wielkimi wpływami i manipulowała nim tak, żeby zemścić się na nas obu.
Charlotte ciągle wpatrywała się w Olivera, który opowiadał głównie ze spuszczonym wzrokiem. Vivian od dłuższego czasu patrzyła na zszokowanego Emmetta. Ten wbijał spojrzenie zielonych oczu w bliżej nieokreślony punkt, jakby oglądał obrazy z przeszłości.
W końcu Emmett podniósł się z miejsca, zacisnął pięści i przymknął powieki. Gdy je otworzył, zamachnął się i rąbnął Olivera w twarz. Charlotte krzyknęła przerażona, a Vivian wstrzymała oddech. Rudzielec pomachał ręką na rozluźnienie i usiadł z powrotem. Oliver wypluł ślinę i czując pieczenie na policzku, spojrzał na przyjaciela.
- To tak ode mnie za mojego syna – wyjaśnił Emmett. – Jako że nawet nie wiedziałem o jego istnieniu, a Lilith wystarczająco cię skrzywdziła, to będzie koniec tematu.
- Dobrze – odparł Emmett, uśmiechając się delikatnie. - Ale też ci przywalę, jak odzyskam siły, bo nie zająłeś się Charlotte jak należy.
- Tak właśnie mężczyźni rozwiązują problemy – prychnęła Vivian. – Chodź Emmett, oni też muszą porozmawiać.
Rudzielec kiwnął głową i oboje wyszli na zewnątrz, zostawiając parę samym sobie. Oliver zacisnął mocniej rękę na dłoni Charlotte.
- Przepraszam cię, że nic ci nie powiedziałem i musiałaś przeze mnie cierpieć.
- I tak będę ci to wypominać do końca życia – uśmiechnęła się.
Charlotte nachyliła się i pocałowała Olivera. Natychmiast doznała nieopisanej ulgi, czując ciepło jego ust na swoich. Emocje, które w nią uderzyły, przypominały napicie się kieliszka wódki po odwyku alkoholika. Nie wiedzieć kiedy, znalazła się na Oliverze i zatraciła się w nim.

Vivian siedziała na żółtym krześle z podkurczonymi nogami, które oplotła rękami, pusto wpatrując się w obraz rozciągający się za oknem na przeciwnej ścianie. Natomiast Emmett chodził w kółko, zapewne myśląc o Lilith i ich dziecku. W końcu jednak zatrzymał się i zerknął na Vivian. Podszedł do niej i usiadł obok.
- Nie mogę zapomnieć – odezwała się cicho Vivian. – Tamtej nocy. To był ostatni raz, kiedy go widziałam, zanim to wszystko się stało. Nie potrafię zignorować tego, że to ty we mnie strzeliłeś. Doskonale zdaję sobie sprawę, że musiałeś, że to dla mojego i Doriana dobra, że nie miałeś wyjścia. Naprawdę wiem. Ale po prostu nie umiem tego zapomnieć. Boję się ciebie.
Spojrzała z bólem na Emmetta. Chłopak przez chwilę wstrzymał jej wzrok. W końcu jednak przeniósł go gdzieś indziej, robiąc minę, którą zwykł przyjmować, kiedy obmyślał jakiś plan.
- Rozumiem to – odezwał się w końcu pogodnie. – Potrzebujesz teraz przestrzeni i wsparcia, a nie dodatkowych obciążeń. Mimo że nie umiesz mi zaufać, podświadomie wiesz, iż możesz na mnie polegać – zaśmiał się. – To twoje słowa. Dlatego będę twoim przyjacielem tak jak zawsze. Zostanę nim tak długo, jak będzie trzeba. Nawet jeśli zestarzejemy się razem, a ty wciąż będziesz się mnie bała, nie zmienię się. Zostanę z tobą i będę czekał, nawet jeśli nie mam na co.
Vivian uśmiechnęła się delikatnie i oparła głowę o jego ramię. Emmett przyłożywszy policzek do jej ciemnobrązowych włosów, zamknął oczy. Vivian natomiast wciąż wpatrywała się w pozostałości po gigantach,  które zdawały się mienić w świetle zachodzącego słońca. Słyszała też, że z gór dochodziły piękne głosy, śpiewające żałobną pieśń, choć Vivian była przekonana, że tylko ona ją słyszała.
sobota, 28 lutego 2015

Przebudzenie Królestwa Uśpionych

- Przegrupowanie! – zagrzmiała Enya.
Wszyscy znów ustawili się w pięcioosobowych grupach, by skupić się na ostrzelaniu jednej rury. Jednak te podpory nie ulegały zniszczeniu tak szybko jak te poprzednie. Dlatego doświadczeni strzelcy celowali w poszczególne części maszyn w poszukiwaniu miejsca, gdzie znajdowały się stery. Lecz zanim im się to udało, z pojazdów wysunęły się lufy.
- Padnij! – zawołał Emmett.
Jego grupa rzuciła się na ziemię w momencie, gdy z maszyn pomknęły pociski. Po chwili jednak usłyszeli krzyk kogoś, kto musiał zostać postrzelony.
- Mam ich! – krzyknęła Enya, ponawiając strzał w miejsce powyżej prawego koła.
Strzelcy natychmiast wycelowali w ten sam punkt,, co utrudniało im tarzanie się po ziemi w celu uniknięcia pocisków.
- Uwaga na kule! – ryknął Emmett w tył.
Szybko odnalazł wzrokiem przerażoną Vivian, która jednak nie zalewała się krwią, więc rudzielec poświęcił uwagę maszynom i wystrzelił pocisk w miejsce wskazane przez Enyę.

Grupa Jamesa szła ciemnym korytarzem, w którym jedynym oświetleniem była opaska na ręce. W końcu jednak i ona zgasła, gdy rozległy się czyjeś głosy. Charlotte wciąż nie mogła uwierzyć, że jej hologram znalazł ukryte awaryjne przejście, którym właśnie podążali. To wydawało się znacznie atrakcyjniejszym miejscem niż zbiornik na odpady, którym pierwotnie mieli dostać się do sali przetrzymywania Doriana.
W końcu James mruknął, żeby inni skręcili. Gdy to zrobili, ich oczom ukazało się duże pomieszczenie. Wszystkie ściany wraz z podłogą i sufitem pomalowano białą farbą, która zdążyła już zszarzeć. Po bokach porozstawiano stalowe stoły z różnymi przyrządami. Z niektórymi z nich Charlotte pracowała, ale inne pozostawały dla niej zagadką. Jednak tym, co pochłonęło jej uwagę, było wielkie urządzenie zajmujące znaczną część sali. Zdecydowanie wytworzono je niedawno - w przeciwieństwie do wszystkiego, co tam się znajdowało. Składało się z wielkich zbiorników z małymi ekranikami, na których widniały puste słupki, całej sieci skomplikowanych połączeń kabli, rur i metalowych części oraz głównego mechanizmu wyglądającego jak długa, biała rura o krawędziach zakończonych czterema dużymi igłami. Główny człon tego urządzenia wisiał nad stalowym stołem, na którym leżał nieprzytomny Dorian pilnowany przez kilku mężczyzn w czarnych i białych strojach.
James dał pozostałym znak, żeby przygotowali bronie, po czym spojrzała na Charlotte. Dziewczyna bezgłośnie powiedziała „za chwilę”. Przyjrzała się dokładniej wielkiej maszynie, próbując rozszyfrować, jak działa. Jednak czuła, że nie będzie w stanie tego zrobić, dopóki jej nie zobaczy z bliska. Już chciała powiedzieć, żeby ruszyli, ale w tym momencie, drzwi się otworzyły i do sali weszli Adrien oraz Lilith.
- Wszyscy operatorzy niech się stąd wynoszą – zarządził Garrod, zakładając białe rękawice. - Zostają tylko dwaj.
- Róbcie, co każe – popędziła ich Lilith.
Mężczyźni w jasnych fartuchach popatrzyli po sobie, po czym wszyscy z wyjątkiem jednej pary opuścili pomieszczenie. Adrien zarzucił sobie na ramię krzesło, położył je obok jednego ze zbiorników na energię i usiadł na nim, przerzucając nogi przez poręcz. Lilith z rozbawieniem zajęła miejsce na jednym ze stołów przy ścianie.
- Ty – burknął Adrien, patrząc na jednego z naukowców. – Podłącz wszystkie zbiorniki do pistoletu.
Mężczyzna z lekkim wahaniem kiwnął głową, po czym podszedł do głównego urządzenia i zaczął przekładać kable. W tym czasie Adrien zaczął coś robić na ekranie.
- O. Świeżutka energia prosto z natury właśnie do nas płynie – uśmiechnął się do siebie.
- Pasjonujące – sarknęła Lilith.
Wyciągając z kieszeni tablet, na którym pojawiły wydarzeni z Middleheart. Nagle do pomieszczenie wpadł zasapany mężczyzna w czarnym stroju. Wszyscy spojrzeli na niego zdziwieni.
- Co ty tu robisz? – zapytała ostro Lilith.
- Uciekł nam.
- Że co?! – gwałtownie wstała.
- Jeśli pani tu zostanie, sam przyjdzie. Jeżeli chce pani uciec, możemy użyć awaryjnego korytarza.
- Zaczekam – odparła bez wahania. - Adrien, będziesz miał okazję poznać mojego gościa, którego dzisiaj ściągnęłam dla lepszej zabawy. A ty – spojrzała na mężczyznę w progu – znikaj mi z oczu.
Ochroniarz kiwnął głową, po czym zniknął za zamkniętymi drzwiami. Lilith ściągnęła gumkę z blond włosów, które kaskadami opadły jej na plecy sięgając ich końców.
- Kiedy następna osoba tu wejdzie, wszyscy macie w nią wymierzyć, ale nie strzelać, dopóki wam nie każę – powiedziała w końcu. - Adrien, ty też.
- Powiedziałbym, że się zastanowię, ale nie chce mi się nad tym myśleć, więc zrobię to, jeśli będę miał ochotę – burknął pod nosem. – Strasznie słaba ta energia z drewna.
Nagle drzwi stanęły otworem, gwałtownie uderzając o ścianę. Stanął w nich wychudzony mężczyzna, ze zdecydowanie przydługimi brązowymi włosami. Trzymał w rękach pistolet, wycelowany prosto w Lilith. Charlotte, siedząca w przejściu, gwałtownie wciągnęła powietrze, żeby stłumić okrzyk. Od razu pożałowała tego i zaczęła modlić się w duchu, żeby nikt w sali tego nie usłyszał. Przez chwilę nawet serce stanęło jej w gardle, bo wydawało się jej, że Adrien zerknął w jej stronę, ale chyba tylko jej się przywidziało.
Oliver najpierw na twarzy miał wymalowaną wściekłość, a w oczach nienawiść, ale po chwili te uczucia ustąpiły zaskoczeniu i przerażeniu.
- Lilith – szepnął.
- Nie spodziewałeś się tego, prawda? – zaśmiała się.
Na moment w powietrzu zawisła cisza.
- Zemsta w niczym ci nie pomoże – powiedział spokojnie Oliver.
- Pomoże – ucięła mu ostro.
Adrien odchylił głowę, żeby spojrzeć na ochroniarza stojącego najbliżej.
- Przesuń mnie, żebym miał lepszy widok – powiedział cicho.
Mężczyzna ze stalowym wyrazem twarzy podniósł krzesło z Adrianem i ustawił je tak, żeby dobrze widział Olivera i Lilith. Garrod wyciągnął z kieszeni lizaka i włożył go do buzi. Po tym splótł ręce z tyłu głowy, jakby oglądał ciekawy film.
- Uniknąłeś odpowiedzialności za swoją zbrodnię tylko przez dziury w prawie i szczęście – mówiła w tym czasie Lilith. - Ale od początku wiedziałam, że tak tego nie zostawię. Dla równowagi musisz odpokutować za swoje grzechy.
- To nic nie zmieni.
- Zamilcz! – ryknęła z mocą. - Zdecydowałam o tym w momencie, gdy wydano werdykt i to stanowiło jedyny wyznacznik w moim życiu. Zemsta, której jeszcze nie skończyłam.
- Lilith…
- Wiem, że zostawiłeś swoją kobietę bez słowa. Opuściłeś ją jak bezduszny drań. A teraz pójdziesz do niej i nie mówiąc ani słowa, zapłodnisz ją, żebym mogła później postrzelić ją prosto w łono tak, jak ty zrobiłeś mojemu dziecku.
Oliver wybałuszył oczy i podniósłszy wyżej pistolet, zaczął kręcić przecząco głową.
- Nigdy – wysyczał. – To ja cię skrzywdziłem. Zrób ze mną, co chcesz. Ale Charlotte nie ma z tym nic wspólnego, więc zostaw ją w spokoju.
- Z wielką przyjemnością oglądałabym, jak tracisz dziecko z własnego łona, ale tak się składa, że to niemożliwe. Za to Charlotte jest twoją dziewczyną, więc jednak ma z tym dużo wspólnego.
- Trochę napięta atmosfera – odezwał się Adrien.
- Zamknij się – warknęła na niego Lilith.
- A mogę coś powiedzieć?
- Mówię: zamknij się!
- To nie – prychnął i wrócił do wpisywania czegoś na ekranie.
- Nie zrobię tego – powiedział Oliver.
- W takim razie wolisz, żeby postrzelić ją do wykrwawienia, czy może najpierw pociąć na kawałki?
Oliver zrobił krok do przodu, chcąc nacisnąć spust, ale w tym samym momencie trzech najbliższych ochroniarzy zasłoniło Lilith.
- Nie trzeba, chłopcy. Oliver zdaje sobie sprawę, że jeśli strzeli, wy strzelicie, a potem strzeli nasz kolega mający na celowniku Charlotte.
- Jak myślicie, powinienem zrobić to przedstawienie jeszcze ciekawszym? – Adrien cicho zapytał jednego z ochroniarzy.
- Garrod! – syknęła Lilith.
- Moje zabawki są gotowe do użytku, więc zrobię po swojemu – oznajmił, wyciągając rękę do tyłu. – Proszę coś lekko wybuchowego.
Charlotte od dłuższego czasu wstrzymywała oddech, czując bicie oszalałego serca i łzy spływające jej po twarzy. Widząc, że jeden z mężczyzn podaje Adrienowi pistolet, pociągnęła dwie osoby stojące obok niej do tyłu. Gdy rozległ się strzał, ukrywający się oddział odrzuciło do tyłu, aż przysypał ich gruz.
- Zgaduję, że siedzą tutaj, odkąd weszliśmy – mruknął Adrien. – Pewnie szukają Farlowa – roześmiał się.
James jako pierwszy podniósł się z ziemi i czując pieczenie na skórze, wycelował w Adriena. Zaraz po nim wstali pozostali, również w niego mierząc. W końcu jednak spomiędzy nich wybiegła Charlotte.
- Oliver! – zawołała.
- Ty draniu! – ryknęła Lilith na Adriena.
Oliver wybałuszył oczy na widok Charlotte, nacisnął spust i rzucił się na ziemię, dzięki czemu uniknął serii pocisków. Przeturlał się w stronę grupy Jamesa, patrząc na Lilith, która zeskoczyła ze stołu i dobyła pistoletu. Oliver, nie tracąc na czasie, zaatakował ją. Lilith jednak unikała jego pocisków i wysłała swoje w jego stronę. Oliver pobiegł bliżej drzwi, aby nie ryzykować skaleczenia reszty pojedynkującej się z ochroniarzami. Jedynie Charlotte cofnęła się do przejścia, co było dla Olivera wielką ulgą. Kątem oka chłopak zauważył, że James wymieniał się pociskami z Adrienem, który wciąż nie ruszał się z krzesła.
W ciągu kilku następnych minut po sali ciągle rozlegały się okrzyki i jęki, gdy zostały ranione obie strony. W końcu również rozległ się syk Lilith, która złapała się za ramię. Warknęła jakieś wyzwisko i puściła serię strzałów za Oliverem, ale ten od nich uciekł.
- Znudziłem się – przez chaos przebił się głos Adriena, który właśnie przełożył cały ciężar ciała na jedną rękę opartą o siedzenie. – Pozwolę sobie przypomnieć, po co tu przyszliście.
James wybałuszył oczy i oddawszy jeden strzał, rzucił się w stronę Adriena, który nacisnął przycisk na ekranie. Zanim ciemnoskóry mężczyzna postawił kolejny krok, poczuł jak przez jego ramiona przeszły dwie kule. Zacisnął zęby i chciał ruszyć dalej. Jednak całe urządzenie zawibrowało, rura wbiła się w ciało Doriana i po chwili wszystkich oślepiło światło, a po pomieszczeniu poniósł się głośny śmiech Adriena. Gdy w końcu zrobiło się normalnie, wokół Doriana gdzieniegdzie pojawiały się wyładowania elektryczne. Adrien patrzył na to z naukowym zainteresowaniem, pozostali ze zdziwieniem. Kilka osób wykorzystało to i postrzeliło swoich przeciwników z obu stron. Między innymi taką okazję wykorzystała Lilith. Choć Oliver zdążył zareagować, kula nie przeszła przez jego brzuch.
Nagle rozległ się niemiłosierny krzyk. Wszyscy odwrócili się w stronę jego źródła i zobaczyli, że Dorian, wokół którego buzowało napięcie, rozerwał wiążące go stalowe pręty. Wyrwał rurę ze swojego brzucha, przez co wypłynęła z niego krew. Rzucił tubę w kąt pomieszczenia. W błyskawicznym tempie zgarnęła ze sobą kilku ludzi łącznie z Lilith. Wszyscy wylądowali w ścianie, która rozwaliła się i zasypała ich.
- Powodzenia! – zawołał wesoło Adrien, kierując się w stronę dziury w budynku.
Dorian wyciągnął jeden ze zbiorników i cisnął nim w stronę Garroda, ale ten to ominął, po czym wybiegł na zewnątrz. James i Oliver rzucili się za nimi w pogoń, a Dorian w mgnieniu oka podbiegał do przerażonych ochroniarzy. Uderzał ich z takim impetem, że już martwi wbijali się w ściany, aż w końcu nie zostało nikogo. Wtedy Charlotte rzuciła się do jednej z szaf, która ocalała i były w niej fiolki.
- Mów coś do niego – zawołał jeden z mężczyzn.
- Dorian – Charlotte odwróciła się do chłopczyka
Wpatrywał się w nią pusto. Błyśnięcia rozładowujących się ładunków elektrycznych otaczały całe jego ciało. Nienaturalnie masywne mięśnie jeszcze bardziej urosły. Krew szybko pulsowała mu w obnażonym układzie krwionośnym, przez co jego skóra stała się bardziej czerwona. Oczy wyglądały, jakby płakał od kilku godzin.
- Dorian, musisz przestać – kontynuowała Charlotte. -  Za chwilę pozbędę się tego gniewu, dobrze? I razem pójdziemy do twojej siostrzyczki. Vivian strasznie się o ciebie martwi, wiesz?
Po policzkach Doriana spłynęły gorące łzy i chłopak pokiwał głową. Potem jednak spojrzał przez dziurę, którą sam zrobił w budynku i dostrzegł maszynerię pod wzgórzami Middleheart.
- Dorian nie idź… – zaczęła Charlotte, ale nie skończyła.
Chłopczyk był już w połowie odległości dzielącej fabrykę od pojazdów. Charlotte zaklęła pod nosem i wróciła do czytania etykietek na fiolkach.
- Vivian go powstrzyma, ale Dorian nie uspokoi się, dopóki nie znajdę czegoś, co go zneutralizuje.
- Poradzisz sobie tutaj? – zapytał jeden z mężczyzn.
- Tak.
- Przeraża mnie ta siła – odezwał się drugi - Przecież to dzieciak. Oni są niebezpieczni.
- Niebezpieczne są eksperymenty z nimi – skarciła go Charlotte. – Żałuję, że w ogóle podjęłam się badań nad ich energią. Gdyby nie to, nigdy by do tego nie doszło.
- Sid, zostań z nią – zadecydował mężczyzna, który pierwszy się odezwał. – Reszta za mną.

Dorian zatrzymał się pomiędzy dwoma wielkimi maszynami. Uderzył pięścią jedną z nich, tworząc głębokie wgniecenie w metalu, przez który przeszedł prąd. Po chwili rozległ się wybuch i z wysuniętej płyty wzgórza strzelił kłąb ciemnego dymu. Dorian zaczekał, aż zrobiło się jasno i wtedy ujrzał Vivian. Wisiała nad spadkiem trzymana tylko przez rękę leżącego Emmetta i wpatrywała się w brata załzawionymi oczami. Gdy bezgłośnie powiedziała „wszystko będzie dobrze”, wokół Doriana znów się zaiskrzyło. Wyciągnął rękę w kierunku ciemnego nieba, gdzie ciężkie chmury zaczęły kotłować się, tworząc wir. Po chwili zaczęły pojawiać się w nich błyskawice, aż w końcu Dorian gwałtownie opuścił rękę i z góry runął na płasko piorun, który przeciął wszystkie rury wbijające się we wzgórze.
- Przestań! – zawołała z góry Vivian.
W jednej chwili patrzyła, jak Dorian podnosił głowę, żeby na nią spojrzeć zabłąkanymi kolorowymi oczami. W drugiej pojawiło się w nich zaskoczenie i nieopisany żal, kiedy kula wbiła się w jego klatkę piersiową i wybuchła w niej. Z Vivian momentalnie ulotniły się wszystkie emocje i siły, aż puściła rękę Emmetta. Głucha na jego wołania runęła w dół, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w osłupionego Doriana opadającego na plecy. Nie zwróciła nawet uwagi na to, że kilka sekund dzieliło ją od bolesnego upadku. Ale zamiast tego zatrzymała się na czymś miękkim. Gdyby spojrzała pod siebie, zobaczyłaby kawałek gruntu, wysuniętego parę metrów ponad ziemią, który porastała gruba warstwą mchu oraz krzewy o niezwykle giętkich gałęziach i gładkich liściach. Jednak Vivian nie zwracała na to uwagi. Ześliznęła się stamtąd i podbiegła do Doriana. Klęknęła przy nim i z przerażeniem dostrzegła, że w miejscu, gdzie powinno być serce, znajdowała się jedynie dziura. Jego zmartwiona dziecięca twarz zastygła w bezruchu. Całe ciało obezwładniało. Vivian nie czuła pulsu ani oddechu. Nie było żadnego ratunku. Nic nie mogła zrobić. Jej ukochany braciszek, który nigdy nie zaznał prawdziwego życia, odszedł, zanim zdążyła mu powiedzieć, jak bardzo się o niego martwiła.

- Jestem zajebisty! – zawołał Adrien w trakcie półobrotu.
Zszokowany Oliver patrzył w kierunku, w którym jego przeciwnik wysłał pocisk i wybałuszył oczy, widząc padającego w oddali Doriana. Zanim zdążył obrócić się z powrotem, usłyszał kolejny wystrzał, więc runął na ziemię. Poczuł przeszywający ból w ramieniu i zaklął siarczyście pod nosem. Z trudem wymierzył w Adriena, lecz gdy podniósł na niego wzrok, ujrzał go kucającego na wielkiej maszynie wyjeżdżającej z wnętrza wzgórza.
- To wcześniej to sprzęt Farlowa. Bijcie pokłony przed moim – wyszczerzył się.
Z podłużnego, czarnego pojazdu, który przypominał krzyżówkę czołgu i ciężarówki, wystrzeliły białe rury zrobione z czegoś co wyglądało jak plastik. Wiły się niczym węże wzdłuż stromego zbocza, aż w końcu wbiły się w kolejne drzewa. Oliver kątem oka obserwował Adriena, z dumą patrzącego na swoje urządzenie, a jednocześnie przyglądał się szczytowi, z którego po chwili zaczęli spadać ludzie.
- Odbija kule – zawołał Adrien, strzelając w przeciwnika.
Oliver przeskoczył w bok, ale nagle został oślepiony przez światło bijące z miejsca, gdzie upadł Dorian. Spojrzał w tamtą stronę i dostrzegł, że na podłożu całej doliny i wzgórz pojawiły się złote nici. Zupełnie jakby podświetlono układ krwionośny jakiegoś giganta. Jednak uwagę Olivera odwróciły kawałki gruzu spadające na Adriena, który schował się w swojej maszynie.

Emmett z wrażenia zaklął pod nosem, gdy odwrócił się w stronę lasu. Korzenie drzew wyrwały się spod gruzu, przewracając przy tym kilka osób. Uniosły pnie do góry i dosłownie ruszyły z miejsca, przypominając drewniane, niewymiarowe kałamarnice. Minęły przerażonych ludzi i wbijając się „odnóżami” w skarpę, przesuwały się w dół, ciągnąc za sobą białe rury. Kępki trawy w niektórych miejscach zaostrzyły się i wystrzeliły całą salwą, mknąc w stronę fabryki. Czarne, wzburzone niebo przeciął piorun i uderzył w ośnieżony szczyt ponad Middleheart. Przez kawałek góry przeszła widoczna szczelina, aż w końcu ta część odczepiła się. Opadając w dół zaczęła przekształcać się, aż w końcu nabrała humanoidalnego kształtu ciała. W tym czasie ponad korony drzew wyłoniła się również głowa, jakby sklejona z gałęzi i zielonych pnączy, a po chwili pokazały się również jej odnóża. W innej części wystrzelił potężny strumień wody zakończony czymś, co wyglądało jak paszcza węża. Natomiast zza szczytów wyłoniło się tornado.
Cztery giganty z niesamowitą prędkością mknęły ku dolinie, wywołując trzęsienia i osuwiska. W końcu wszystkie z hukiem wylądowały na równym terenie. Najpierw trąba powietrzna przesunęła się tak, że wyrwała białe rury ze wszystkich ożywionych drzew, których jedna część popędziła dalej w stronę fabryki, a druga do miasta. Potem wąż wodny przeszedł na wskroś przez główną maszynę, całkowicie zalewając jej wnętrze. Górski wielkolud zgniótł wszystkie wychodzące z urządzenia odnóża. Potwór z bagien wcisnął swoje macki w jego centrum, rozszarpując je na części. Na niebie zaś odchyliło się kilka chmur tak, że promienie światła uderzyły w zgniecione rury. Gdy zajęły się ogniem, słońce znów znikło za kotłującą się ciemną masą nad głowami ludzi.
Vivian nie mogła wyrwać się z podziwu. Wpatrywała się w osłupieniu w giganty, by zapamiętać każdy ich szczegół, trzymając jednocześnie w rękach głowę martwego Doriana. W końcu jednak jej uwagę odwróciło coś, co spadło na ziemię tuż obok niej. Spodziewała się kolejnego kawałku gruzu lub następnego olbrzyma, ale zamiast tego zobaczyła rzeźbę. Tę samą, która znajdowała się w miejscu, gdzie dziesięć lat temu uratowano Doriana. Posąg bogini natury – Vitanitium. Gdy wyciągnęła kamienną rękę w stronę miasta, olbrzymy zostawiły kompletnie zniszczony mechanizm i ruszyły we wskazanym kierunku.
- Tam są niewinni ludzie – odezwała się Vivian.
Rzeźba Vitanitium odwróciła twarz w jej stronę. Nie było na niej tego błogiego spokoju, jaki Vivian widziała u niej wcześniej, lecz surowe zdecydowanie. Vitanitium przesunęła się tak, żeby stanąć przodem do dziewczyny. Przesunęła ręką nad kawałkiem jałowej ziemi, na której wyrosły drobne kwiaty, układające się w napis: Życie Doriana stało się ofiarą dla wymiaru sprawiedliwości. Powinien spocząć tam, gdzie naprawdę się narodził.

Po policzkach Vivian spłynęły kolejne łzy. Kiwnęła głową, po czym nachyliła się, by pocałować brata w czoło. Gdy się odsunęła, podniosła się i wzięła go na ręce. Vitanitium zabrała go od niej, rozpostarła potężne skrzydła i pofrunęła ku górze. Vivian śledziła ją wzrokiem, dopóki nie stała się białą plamą całkiem rozmazaną przez jej łzy Potem czując przypływ frustracji, pozbawiający ją czucia w całym ciele, osunęła się z powrotem na ziemię. Przed jej oczami przesuwały się obrazy uśmiechu jej brata. Wszystkie wspomnienia, które z nim miała. Jak bawiła się z nim, gdy oboje byli mali. Jak musiała się nim zaopiekować po tym, gdy jej rodzice zginęli w wyniku swojego eksperymentu dotyczącego rozwoju technologii. Jak broniła go przed tymi, którzy patrzyli na niego z odrazą. I jak ostatni raz widziała go, zanim go porwano. Z każdą chwilą czuła się coraz cięższa. Ból w sercu stawał się coraz mocniejszy, a gorące łzy coraz bardziej wypalały jej policzki. Nagle wokół niej owinęły się dobrze jej znane ręce, więc wtuliła się w Emmetta, boleśnie zdając sobie sprawę, że to niewiele jej pomaga.
środa, 18 lutego 2015

Początek końca

Vivian usiadła pod jednym z drzew, ciężko dysząc. Rzuciła na ziemię plecak z bronią, patrząc na nią podejrzliwie. Od kilku dni nie robiła praktycznie nic innego niż strzelanie. Pistolety oznaczone niebieskim pierścieniem na spuście zostały załadowane nabojami jedynie ze środkami odurzającymi. A wciąż skręcało ją w żołądku na myśl o tym, że miałaby celować do ludzi. Dlatego miała cichą nadzieję, że będzie musiała użyć jedynie broni z czerwonym znakiem, w której znajdowała się prawdziwa, silnie wybuchowa amunicja przeznaczona do ostrzału maszyn.
- Wyglądasz tragicznie – rozległ się znajomy głos za jej plecami.
Vivian wzdrygnąwszy się, odwróciła się i delikatnie uśmiechnęła na widok kierowcy, który zabrał ją i Emmetta z Instytutu.. Mężczyzna o żółtawej cerze i czarnych włosach patrzył na nią ciemnobrązowymi, lekko skośnymi oczami.
- Twoja mina ma negatywny wpływ na środowisko.
- Dzięki, Fain.
Kierowca zaśmiał się, ukazując wszystkie równe zęby i kucnął obok. Kąciki ust Vivian mimowolnie podjechały do góry.
- Mówię tylko, żebyś przestała się martwić tym – Fain rzucił znaczące spojrzenie na plecak z bronią. – Na twoim miejscu bardziej przejmowałbym się Dorianem.
- To jest stan ciągły.
- Z pewnością – uśmiechnął się. – Tak czy inaczej myśl o nim. Lub o miejscu, w którym siedzisz. Jak teraz wygląda. Każdy musi dać z siebie wszystko, żeby zostało takie, jakie jest. Albo żeby chociaż odniosło jak najmniej szkód – położył  dłoń na jej ramieniu. – Nie będziecie nikogo zabijać. Pamiętaj o tym.
Przez dłuższa chwilę Vivian wstrzymała jego wzrok, po czym kiwnęła głową. Fain uśmiechnął się szeroko na ten widok, podniósł się i poszedł dalej. Vivian odwróciła się do tyłu, by przyjrzeć się zielonej trawie poruszonej przez wiatr. Zdrowym korom drzew i ich tańczącym koronom, za którymi widać było zbocza gór.
Nagle poderwała się na równe nogi. Rzuciła pistolety wcześniej przyczepione do paska spodni i wbiegła na ścieżkę prowadzącą na szczyty.

Charlotte patrzyła, jak James z kilkoma innymi mężczyznami rozkładali sprzęt snajperski na zboczu wzgórza. Dziwiła się, że mogli posługiwać się czymś takim. Poprzedniej nocy Enya uczyła ją strzelać, ale Charlotte okazała się beznadziejna. Przez kilka godzin nie mogła nawet wcelować w tarczę. Dopiero gdy przypadkiem trafiła w jej środek, Enya pozwoliła jej iść spać. Ale widziała, że kobieta była skołowana jej bezużytecznością. Dlatego dali jej tylko jeden pistolet załadowany silną trucizną, powodującą utratę przytomności w momencie, gdy wbije się w ludzkie ciało, na wypadek gdyby musiała się bronić. Choć wszyscy mieli nadzieje, że do tego nie dojdzie. Charlotte poszła z grupą odbijającą Doriana tylko ze względu na swój zawód. Jej zadanie polegało na bezpiecznym odłączeniu chłopca od aparatury, do której prawdopodobnie był przyczepiony i dziewczyna miała nadzieję, że nie będzie musiała robić nic poza tym. Spojrzała ze zmartwieniem na dolinę, gdzie jeszcze niedawno znajdowała się opuszczona fabryka. W tej chwili dym buchał z jej kominów, a wokół kręciło się mnóstwo ludzi ubranych albo na czarno, albo na biało. Charlotte domyślała się, że to zapewne mieszanka naukowców i ochroniarzy. Obawiała się, że nie uda im się odbić Doriana. Wtedy nie mogłaby spojrzeć w oczy Vivian, która przed rozdzieleniem się zalana łzami prosiła ją, żeby uratowała jej braciszka. A przecież Charlotte nie mogła nic zrobić. Na domiar złego przybijała ją świadomość, że im więcej czasu mijało, tym bardziej wątpiła w to, że rozwiązanie sprawy z Farlowem wyjaśni jej, co stało się z Oliverem.

Emmett przechodził kolejny raz w celu sprawdzenia, czy wszyscy są na miejscach i mają potrzebne rzeczy, co jakiś czas zatrzymując się przy przerażonych cywilach, by ich uspokoić. Im robiło się później, tym na niebie pokazywało się coraz więcej ciemnych chmur, popędzanych przez silniejszy wiatr. Emmett nawet zastanawiał się, czy istniało prawdopodobieństwo, że potem spadnie czarny deszcz.
- Panie Wordsworth – odezwał się kobiecy głos za jego plecami.
Emmett rozejrzał się w poszukiwaniu jego źródła, aż w końcu znalazł kobietę w średnim wieku, która patrzyła na niego zaniepokojona.
- Tam obok siedziała jeszcze jedna dziewczyna, ale nagle wstała i pobiegła tamtą ścieżką.
Emmett podążył wzrokiem za jej palcem i uświadomiwszy sobie, że to miejsce Vivian, zrobił minę, jakby coś go zabolało.
- Taka w ciemnych włosach z lokami? – mruknął niechętnie.
Kobieta pokiwała głową.
- Dziewczyno, poważnie? – Emmett sarknął w stronę gór, po czym odwrócił się do kobiety siedzącej obok. – Mówiła coś?
- Ani słowa. Rozmawiała wcześniej z panem Williamsem.
- Wiesz o czym rozmawiali?
- Tylko ją uspakajał. Powiedział, że powinna martwić się o Doriana, a nie o strzelanie.
- I na pewno pobiegła w góry? Nie w dół?
- Tak.
- Zawsze mówiłem, że te kobiety mnie kiedyś wykończą – burknął. – Dobrze, dziękuję. Gdy będzie szedł któryś z dowodzących, powiedz, że po nią poszedłem.
Wbiegł na ścieżkę, która prowadziła w góry. Na jego szczęście widział ślady, ale deszcz mógł spaść w każdej chwili, więc pospieszył się. W dodatku zostało niewiele ponad godzinę do planowanego rozpoczęcia, a Farlow mógł ruszyć wcześniej.
Emmett przemierzał strome ścieżki, czując jak pot spływa mu po plecach, ale nigdzie nie widział Vivian, a jej ślady stawały się coraz mniej widoczne. W końcu zatrzymał się i oparł o skalną ścianę, dysząc głęboko. Rozejrzał się wokół, by określić, gdzie się znajdował. Zamknął oczy, przypominając sobie wszystkie miejsca, o których Vivian mówiła. Obraz jej twarzy przelatywał mu przed oczami z zawrotną prędkością, ale wciąż nie wiedział, gdzie mogłaby pójść. W końcu podniósł powieki i spojrzał na skałę, o którą się opierał. Położył ręce na biodrach i spojrzał w niebo, nie wierząc w to, co miał zamiar zrobić.
- Droga skało, Vivian chce chronić twoich górskich przyjaciół, a ja muszę chronić ją, więc byłoby bardzo miło z twojej strony, gdybyś jakoś podpowiedziała mi, gdzie ona jest.
Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w kamienną ścianę, ale ta zdawała się mieć głęboko w poważaniu jego prośbę. W końcu chłopak prychnął pod nosem i ruszył w dalszą drogę, ale potknął się o coś i upadł. Gdy spojrzał pod nogi, okazało się, że sprawcą był korzeń. Dam głowę, że wcześniej go tu nie było. Emmett kucnął przed nim i wbił w niego wzrok, oczekując, że ożyje i wskaże mu drogę, ale ten nie drgnął. Rudzielec zrobił nadąsaną minę i już miał się odwrócić, gdy nagle coś dostrzegł. Małe żłobienie, które przypominało mu pewne miejsce. Nagle wybałuszył oczy, zerwał się i zawrócił w dół.

Vivian podeszła do dość dużej szczeliny w czarnej ścianie skalnej. W środku zwisała ciemna roślinność, która sprawiała wrażenie, jakby nic wewnątrz nie było. Vivian przyłożyła czoło do krawędzi i delikatnie przejechała po niej ręką. Rozległ się odgłos pocieranych o siebie skał i szczelina rozszerzyła się tak, że Vivian mogła się w nią wcisnąć. Włożyła ręce pomiędzy zwisające rośliny, odsunęła je i przeszła przez nie.
Westchnęła z zachwytu, gdy zobaczyła to miejsce. Choć wysoko nad jej głową wciąż znajdowało się sklepienie skał, z których gdzie niegdzie przez szczeliny wpadało światło dnia, wszędzie rosły drzewa o grubych gałęziach i korzeniach promieniujących na kilka metrów. Stała na kawałku kamiennej posadzki, a przed nią rozciągała się ciemna tafla wody pokryta wodną roślinnością. Ponad wodą wystawały pojedyncze głazy, jakby ktoś je ustawił w rządku. Ciągnęły się tak, aż na drugi brzeg. Tam znajdowały się skalne schody prowadzące do okrągłej budowli z półkolistym dachem podpartym na filarach. Przed największym otworem, będącym oknem, stała monumentalna fontanna z białego kamienia. Na jej środku znajdował się posąg kobiety, odzianej lekką tkaniną. Miała skrzyżowane nogi i rozpostarte ramiona, z których wyrastały ogromne skrzydła zwężające się ku dołowi. Głowa była spuszczona, a wyraz jej twarzy pozostawał błogi i spokojny. Z podestu, na którym stała, wciąż wylewała się woda i opadła na kolejne stopnie, aż wpadała do jeziorka.
Vivian ściągnęła buty i ostrożnie weszła na kamień znajdujący się najbliżej. Przechodziła z jednego na drugi, uważając, żeby nie pośliznąć się przy tym. W końcu wylądowała na drugim brzegu i powoli podeszła po niskich kamiennych schodach do budowli. Gdy weszła do środka, bez zdziwienia, acz z zadowoleniem, stwierdziła, że nic w środku nie było. Żadnych rysunków graffiti, żadnych napisów. Jedynie obskurne ściany, na których zamieszkał grzyb i jakieś nietypowe rośliny.
Dziewczyna przeszła przez okno i stanęła na krawędzi białego kamienia, który otaczał rzeźbę. Przeszła kawałek tak, by widzieć jej przód. Ze świecącymi oczami patrzyła na precyzję żłobień piór oraz ręki, doskonale odzwierciedlającej anatomię ludzkiego ciała. Nie wiedzieć czemu, zapragnęła jej dotknąć. Wyciągnęła dłoń i gdy położyła ją na palcach rzeźby, coś ją odrzuciło i runęła w krzewy.
Malutka Vivian siedziała na kolanach taty na jednej z płaskich skał wijących się wzdłuż kamiennych schodów. Oboje patrzyli w stronę kolistego budynku. Jej mama trzymała blade, śpiące niemowlę, które w ogóle nie płakało. Rodzice mówili jej, że Dorian był chory, a lekarze nie mogli mu pomóc. W tamtej chwili jednak poszli do babci, która właśnie brała na ręce swojego wnuka. Matka odsunęła się kawałek, po czym spojrzała na męża Kiwnięciem głowy i uśmiechem dodał jej trochę otuchy. Potem oboje zwrócili wzrok w stronę staruszki. Babcia weszła na krawędź fontanny i przesunęła się na jej koniec. Odwinęła tkaninę, w którą Dorian był zakutany, kucnęła i zanurzyła go w wodzie tak, żeby nie zamoczyć główki. Zaczęła mówić coś pod nosem w obcym języku. Dorian w tym czasie podniósł powieki i odsłonił swoje błękitne i ciemnobrązowe oczy, ale wciąż nie płakał. Wpatrywał się jak zaczarowany w posąg. Nagle babcia zamilkła, pochyliła głowę, jakby się kłaniając, i zanurzyła główkę Doriana. Rozległ się grzmot. Całe miejsce zalało się białym światłem. A gdy obecni byli w stanie otworzyć oczy, na tafli wody pojawiła się skomplikowana, złota siatka przypominająca układ krwionośny. Wszystkie linie prowadziły do Doriana wciąż zanurzonego w wodzie. Jego mama podeszła bliżej, bojąc się o niego, ale zanim weszła na biały kamień, woda wróciła do swojej postaci, a babcia wyciągnęła dziecko. Odwróciła go plecami i poklepała delikatnie. Dorian wypluł wodę i po chwili rozpłakał się po raz pierwszy od dnia narodzin. Vivian poczuła, jak jej tata odetchnął z ulgą i zobaczyła, że jej mama zalała się łzami. Babcia podniosła się i oddała kobiecie Doriana. Potem odwróciła się w stronę posągu i powiedziała „dziękuję”, ale to zauważyła tylko Vivian.

Ściągnęła brwi, czując, że wszystko ją boli. Po chwili jednak ze zdziwieniem otworzyła oczy, uświadomiwszy sobie, że ktoś również wymacuje jej nogi.
- Przepraszam, co ty robisz? – odezwała się Vivian.
Emmett spojrzał na nią zaskoczony. Po chwili na jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech, ale potem rzucił jej mordercze spojrzenie.
- Wykonuję badania kompleksowe! Przez te krzewy jesteś trochę poharatana. Ale to nic. Dasz radę iść. Wstawaj. Wychodzimy – podniósł się.
- Czekaj.
- Na co?
Vivian podniosła się na rękach. Uświadomiła sobie, że siedziała tuż przed wejściem do budowli. Emmett podał jej dłoń, więc wstała z jego pomocą i znów wyszła na krawędź fontanny.
- Chwilę temu stamtąd spadłaś! – Emmett wyrzucił ręce w górę.
- Bo mnie kopnęło.
- Co cię kopnęło?
- Nie wiem.
- Ludzie, zabijcie mnie – przejechał dłońmi po twarzy. - Nie będę drugi raz wyciągać cię stamtąd!
Vivian jednak nie zwracała uwagi na jego protesty. Podeszła do miejsca, w którym kiedyś stała jej babcia i kucnęła, po czym skłoniła głowę. Po jej policzkach spłynęły łzy i wpadły do fontanny. Delikatnie przejechała opuszkami palców po tafli wody.
- Dziękuję za uratowanie mojego brata i proszę o pomoc tym razem – powiedziała cicho.
Emmett uniósł jedną brew do góry, patrząc na nią jak na skończoną kretynkę. Po chwili Vivian podniosła się i podeszła do niego.
- Skończ z tą twarzą – rzuciła, ocierając policzki.
- To jest chore! I zaraźliwe! Wiesz jak tu trafiłem, a potem wszedłem? Gadałem do skał.
- Właśnie jakoś nie mogłam sobie wyobrazić, jakim cudem się tu dostałeś – powiedziała z rozbawieniem. – W każdym razie opowieści mojej mamy okazały się prawdziwe. A teraz chodźmy skopać tyłki ludziom Farlowa.

Grupa Jamesa zeszła w dół na dolinę. Przemierzyli spory kawałek pod osłoną lasu, aż w końcu zatrzymali się na tyłach fabryki. Siedzieli za krzewami, przyglądając się ludziom biegającym w tę i z powrotem. W końcu rozległ się pierwszy strzał po drugiej stronie budynku, który dał początek całej salwie.
- Teraz zobaczycie, na czym polega różnica między waszą technologią, a naszą Worviańską – wyszczerzył się James.
Gdy nacisnął przycisk na opasce i wysunął się z niej mały ekranik, na którym po chwili pojawili się Emmett, Vivian i Charlotte. A przynajmniej tak wyglądali. W rzeczywistości były to niezwykle realistyczne hologramy opracowane przez Jamesa i jego zespół.
Wszystkie państwa różniły się zaawansowaniem technologii w różnych kierunkach i zwykły się szczycić jednym odłamem. Worve zdecydowanie przodowało w dziale komputerowo-graficznym. W przeciwieństwie do Soulivon, które skupiało się na medycznych zastosowaniach coraz to świeższych innowacji. Charlotte musiała przyznać, że podziwiała fotokopię, którą stworzył James. Większość hologramów świeciła się, czasem falowała na konturach i była lekko prześwitująca, a te wyglądały jak prawdziwi ludzie. W dodatku wyświetlano je przez namacalny odbiornik zbudowany w kształcie ludzkiej dłoni i tam też się znajdował. Dzięki temu imitacje mogły trzymać w ręku dowolną rzecz, taką jak pistolet w tym wypadku.
W końcu w rogu ekranu pojawili się ludzie Farlowa, więc James zamknął opaskę i spojrzał w lewo, po czym kiwnął głową. Charlotte wzięła głęboki wdech, mając świadomość, ze za chwilę mieli wejść do budynku. Uwagę ludzi Farlowa miały przyciągnąć ostrzał frontowy i boczny oraz hologramy z drugiej strony. Został tylko tył, więc ruszyli do drzwi.


Grupa Enyi w końcu doczekała się, aż maszyneria podjechała na odpowiednią odległość. Vivian wyjrzała zza pnia na rząd dziesięciu pojazdów. Przypominały czołgi z wielkimi czerpakami, z których wychodziły rury o krawędziach zakończonych ostrzami. Choć wcześniej przedstawiono wszystkim te urządzenia na trójwymiarowym rysunku, ich widok na żywo robił nieprzyjemne wrażenie.
W końcu Enya wyszła na wysunięty kawałek gruntu i rozpostarła ramiona. Na ten znak wszyscy wstali, stanęli w rzędzie i zrobili dokładnie to samo co ona. Vivian żałowała, że nie widziała tego z boku. Ciężka maszyneria, gotowa do splądrowania lasu, przed którym wyrosła żywa tarcza, stojąca na naturalnym podwyższeniu wyżłobionym we wzgórzu. To musi być piękny widok.
Maszyny na chwilę ucichły, jakby zastygły w bezruchu, prawdopodobnie czekając na rozkazy z góry. Enya mrużyła oczy, starając się zajrzeć do wnętrza któregoś z pojazdów, ale nadaremnie. W końcu jednak silniki znów odpaliły i czerpaki uniosły się do góry, zatrzymując się na ich wysokości.
- Jeszcze chwilę – zawołała Enya.
Część urządzenia odwróciła się tak, że obracające się rury zakończone ostrzami wystawały w ich stronę. Po chwili zaczęły posuwać się do przodu i w końcu Enya wydała okrzyk bojowy. Wywołał on salwę, która kierowała wybuchające pociski na drugi koniec podpór czerpaków. Jeden z nich przekrzywił się, a po następnej serii strzałów runął na ziemię z ogromnym hukiem. Jednak pozostałe wciąż zbliżały się do nich nieuchronnie.
- Przegrupowanie! – ryknęła Enya.
Wszyscy ustawili się piątkami, w których podpory. Już po paru sekundach kolejne czerpaki przekrzywiały się, by następnie runąć z grzmotem na ziemię. W tym czasie Emmett i kilku wyszkolonych Worvianów, rozwalili gabloty, gdzie znajdowali się kierowcy nieruszonych pojazdów. A już po kilku minutach wszystkie maszyny się zatrzymały.
Enya zmrużyła oczy. patrząc w dół. Nie widziała, żeby ktoś się ewakuował, ale operatorzy znikli zza czarnego szkła, zza którego wcześniej było ich widać.
- Emmett? – odezwała się.
- Chyba cisza przed burzą – odpowiedział, rozglądając się ze skupieniem.
Nagle rozległ się głośny syk, potem jakiś łoskot. Grunt pod ich nogami zaczął się trząść, co zmusiło Enyę do cofnięcia się z krawędzi. Po chwili z ziemi wyrosły te same rury i przebiły kory drzew za nimi. Emmett wybałuszył oczy.
- Kurwa.

 Farlow zerknął ponad ekran, na którym widział wzgórza Middleheart. Uśmiechnął się na widok żony i podniósł się z fotela.
- Witaj, Lilith. Właśnie rozkazałem im pozbyć się przeszkód. Możemy teraz udać się do małego Cladesa. Mam co do niego wielkie plany, a wiesz…
Farlow urwał w pół zdania. Zszokowany spojrzał na czarną koszulę, w której widniała dziura po kuli, która przeszła przez jego płuco. Aleksander zdawał się chcieć coś powiedzieć, ale z jego buzi wydobył się tylko świst. Opadł na kolana i z trudem odwrócił głowę. Jego klatka piersiowa uniosła się wyżej, gdy zobaczył Adriena. Chłopak ostentacyjnie opierał się plecami i lewą stopą o ścianę. Jedną rękę miał w kieszeni, a drugą bawił się pistoletem.
- Nie wiem, co takiego planujesz, ale zapewniam cię, że mój pomysł będzie lepszy.
Farlow wypluł na ziemię krew, na co Adrien spojrzał pogardliwie. Lilith podeszła do postrzelonego i kucnęła przy nim.
- Wybacz, mężulku – wydęła usta w dzióbek. - Zawsze wolałam silniejszych – podniosła się. - Dobij go.
- Nie możemy go tak zostawić? – Adrien nadymał policzki.
- Nie. Z szoku może mu odbić i pomieszać nam plany. Ma w tym talent.
- Jak chcesz – wzruszył ramionami.
Adrien, nie racząc nawet spojrzeć na zielone oczy Aleksandra przepełnione bólem, szokiem i złością, nacisnął spust. Kula trafiła prosto w serce. Garrod odkleił się od ściany, schował pistolet do tylnej kieszeni, a potem ręce do przednich.
- Uczeń przerósł mistrza. Wspominałem, że lubię ten tekst? – zapytał beztrosko.
Lilith wywróciła oczami, po czym odwróciła się i wraz z Adrianem opuścili pomieszczenie. 
czwartek, 5 lutego 2015

As

Charlotte przeciskała się za profesorem Garrodem przez tłum zebrany w holu Instytutu. Choć większość podążała w tę samą stronę co oni, niektórzy zatrzymywali się, by uciąć krótką pogawędkę lub znów się przywitać, tworząc małe grupki blokujące przejście. W powietrzu wyczuwało się napiętą atmosferę. Zwykle przed Wielką Radą uczestników zżerała ciekawość, lekkie zaniepokojenie i delikatna ekscytacja. Jednak tym razem działo się inaczej. Ludzie byli zmęczeni i poirytowani, co nie dziwiło. W końcu już trzeci raz w ciągu niecałych dwóch tygodni musieli rzucić wszystko, co robili i udać się do Rockeath. Charlotte już poprzednio zauważyła, że więcej osób niż zazwyczaj wykorzystało hologramy, by brać udział w spotkaniu. Tym razem z pełnym przekonaniem mogła stwierdzić, że przynajmniej połowa przyszła w tej postaci.
- To nie będzie łatwe posiedzenie – powiedziała bardziej do siebie niż do Philipa.
- Z pewnością – mruknął. – Widzę KOZ. Wyglądają na wyczerpanych.
Charlotte powędrowała wzrokiem w prawo i dostrzegła grupę ludzi ubranych w garnitury. Większość z nich miała nieobecny wzrok i niesforne fryzury. Sporo z nich ziewało. Dla innych musieli wyglądać, jakby urządzili wczoraj imprezę albo spędzili bezsenną noc na badaniach. Jednak Charlotte wiedziała, że żadna z tych rzeczy nie miała miejsca. Przeważająca ilość członków Komitetu Obrońców Ziemi dołączyła do zatrzymania planu Farlowa, więc brali udział w ciężkich treningach przygotowanych przez Jamesa i jego ludzi. Charlotte od początku chciała wziąć w nich udział, ale kazano jej siedzieć w laboratorium, żeby nie wzbudzać niczyich podejrzeń. W dodatku zlecili jej rozpracowanie innego sposobu na zwiększenie energii pobranej z Cladesów. Z początku narzekała na to, ale kiedy wróciła do Instytutu, przestała. Okazało się, że obumarły tkanki rośliny, których Garrod użył do odkrycia, że natura ma wpływ na ich nowe źródło. To samo stało się z całym kwiatem, z którego zostały wzięte. I właśnie to wydarzenie wymagało zwołania Rady.
 Gdy Charlotte weszła z Garrodem do auli, poczuła znajome przytłoczenie, w które zawsze wprawiało ją to pomieszczenie. Sufit wisiał nad nimi na wysokości trzech pięter. Przypominał jeden ogromny obraz, ponieważ zostało na nim umieszczone arcydzieło jednego z ówczesnych najznamienitszych malarzy. Przedstawiało nowoczesne miasto zalane blaskiem zachodzącego słońca, lecz na niebie malowało się niebo z gwiazdami idealnie przedstawiającymi najważniejsze zbiory. Z kilku miejsc zwisały podłużne czarne rury. Na ich końcach rozkwitały rozłożyste, złote żyrandole oświetlające gołe, białe ściany, na których cienie zebranych tworzyły ruchomy, czarno-biały obraz.
Przez środek ciągnął się długi, brązowy dywan zdobiony po bokach zawiłymi wzorami. Na jego końcu znajdowało się podwyższenie a na nim trzy mównice. Niegdyś stali przy nich prowadzący Wielkiej Rady, wnoszący o spotkanie oraz osoba aktualnie mówiąca. Z czasem jednak stwierdzono, że przemieszczanie się zajmowało zbyt wiele czasu, więc zaprzestano z nich korzystać. Wszyscy usadawiali się na krzesłach ustawionych w kilku rzędach na balkonach ze szklanymi balustradami, które wisiały na kilku piętrach na każdej ze ścian.
Charlotte weszła do jednej z wind i razem z grupą ludzi, która się w niej zmieściła, wysiadła na drugiej loży. Przecisnęła się za Garrodem, witając się z już usadowionymi naukowcami, by w końcu zasiąść na krześle z tabliczką z jej imieniem i nazwiskiem. Gdy nacisnęła niebieski przycisk na oparciu przed nią, rozłożył się czarny pulpit, który po chwili zaświecił, włączając wbudowane urządzenie przypominające tablet.
Przez dłuższy czas ludzie wciąż się zbierali, więc w auli panował gwar. W końcu jednak rozległo się uderzenie w gong, na którego dźwięk wszyscy ucichli i włączyli swoje mikrofony wbudowane w pulpity.
- Rozpoczynamy Wielką Radę dnia dwudziestego siódmego sierpnia dwa tysiące sto pięćdziesiątego drugiego roku – odezwał się prowadzący. - Prosimy o przedstawienie motywów doktor Charlotte Adams.
- Witam wszystkich zebranych – jej głos potoczył się po całej auli. – Jak wiecie, niedawno mojemu mentorowi – profesorowi Philipowi Garrrodowi – udało się odkryć, że nadmiar energii przetrzymywany przez osoby chore na prospere clades można przetwarzać i wykorzystywać w przemyśle. Jednak ze względu na zbyt nieprzyjazne dla środowiska substancje, towarzyszące procesowi przemiany, podjęliśmy się próby zniwelowania tych szkód. Na poprzedniej Radzie w głosowaniu zadecydowaliśmy o wykorzystaniu nieużytków leśnych na wzgórzach Middleheart jako środka do zniwelowania wrogich gazów. Tylko nie wiedzieliśmy o jednym dość istotnym szczególe. Osobiście zajmowałam się rośliną, na której wykonywano badania i wczoraj, czyli na trzeci dzień od pobrania niewielkiej ilości energii z jej tkanek, okazało się, że fragmenty te obumarły. Natychmiast udałam się do miejsca, gdzie przetrzymywano cały okaz i również zastałam go zwiędniętego. Co więcej, w doniczce, w której ta roślina się zakorzeniła, pozostałe organizmy również zmizerniały. Może to świadczyć albo o zdolności rośliny do zabierania energii od innych lub do zakażania ich i dalszego obumierania. W związku z tym, proszę o ponowne rozpatrzenie decyzji z poprzedniej Rady. Dziękuję.
Gdy Charlotte wyłączyła mikrofon i odetchnęła z ulgą, po auli poniosły się wzburzone szepty naukowców. Garrod poklepał swoją podopieczną po ramieniu i spojrzał na Farlowa. Siedział na przeciwnej loży i wpatrywał się w Charlotte z niezadowoloną miną.
- Przyjmujemy prośbę – rozległ się głos prowadzącego. - Proszę wymienić swoje opinie w departamentach.
Momentalnie aulę wypełniły tysiące głosów. Naukowcy odwracali się do siebie na krzesłach, reprezentując swoje poglądy. Na poprzedniej Radzie niemal przekrzykiwali samych siebie. Tym razem jednak zdawali się o wiele spokojniejsi. Można by powiedzieć, że nawet znudzeni. Ich miny wyrażały niezadowolenie, a Charlotte miała nieodparte wrażenie, że to nie było spowodowane nową informacją, lecz samym faktem, iż znów musieli przechodzić przez to samo. Nagle z zamyślenia wyrwało ją lekkie szturchnięcie w ramię.
- Posłuchaj, co inni mają do powiedzenia – powiedział spokojnie Garrod. - Nie skupiaj się na tych, których nie słyszysz.
Charlotte pokiwała głową i po chwili włączyła się do dyskusji prowadzonej przez sąsiadów z jej loży. W końcu jednak znów rozległ się dźwięk gongu, więc wszyscy wrócili na swoje miejsca i w auli zapadła cisza.
- Udzielam głosu Komitetowi Obrońców Ziemi – zagrzmiał głos prowadzącego.
Charlotte spojrzała na balkon znajdujący się najbliżej kąta prostopadłej ściany. Na jej pulpicie pojawiła się twarz mężczyzny w średnim wieku. Brązowe włosy z pasemkami siwizny miał niedbale zaczesane do tyłu, a niebieskie oczy utkwił w jednym punkcie.
- Nasza opinia z poprzedniej Rady została potwierdzona – oznajmił basowym głosem. - Uważamy, iż ingerencja w naturę może okazać się jeszcze gorsza niż szkodliwe gazy. Biorąc pod uwagę ryzyko, że przez jedno drzewo może zostać zniszczony cały ekosystem, stanowczo sprzeciwiamy się wykorzystaniu tej metody. Nalegamy na danie trochę więcej czasu naukowcom, aby mogli znaleźć inne rozwiązanie. Dziękuję.
- Udzielam głosu Głównemu Zarządowi Energetyki – obwieścił prowadzący.
- Rozumiemy obawy przedmówcy, jednak uważamy, że są niesłuszne – przemówił Farlow.
Gdy twarz Aleksandra pojawiła się na ekranie, Charlotte miała ochotę rąbnąć w niego pięścią. W końcu udało jej się powstrzymać agresję i bezpośrednio rzuciła mu pełne pogardy spojrzenie, które najwyraźniej zignorował.
- Jak zaznaczałem od samego początku, nasz świat jest na skraju wyczerpania – kontynuował Farlow. - Lada dzień może nam zabraknąć prądu, czy wody. Oczywiście byłoby bajką, gdybyśmy mogli znaleźć lepszą alternatywę, ale nie mamy na to czasu. Jeżeli mamy poświęcić jeden kawałek żyznej gleby, aby uzyskać ogromną ilość energii, nie widzę żadnych przeciwwskazań. Jeśli do niedzieli wynajdziemy coś lepszego niż żywa tkanka, natychmiast wstrzymamy projekt wykorzystania Middleheart. Jeśli nie, będziemy musieli zacisnąć zęby i zrobić to, co do nas należy. Ratować świat. Dziękuję.
Prowadzący wywoływał kolejno jeszcze kilka innych departamentów, ale Charlotte niespecjalnie ich słuchała. Większość mówiła to samo, co na poprzednich spotkaniach. Nikt nie wydawał się zbytnio przejąć nowym faktem. W końcu jednak usłyszała przewodniczącego, który udzielał pozwolenia na pytania, więc wróciła myślami na forum. Cierpliwie zaczekała, aż minęła dyskusja kilku organizacji, które mimo wszystko niewiele wniosły do całej sprawy. Dopiero pod koniec, zgodnie z jej przewidywaniami, Farlow znów przemówił w odpowiedzi na zarzut KOZ o pochopnym niszczeniu natury.
- Jestem zmartwiony losem tego środowisko równie mocno jak państwo. Zapewniam, że gdyby to nie było konieczne, nie nalegałbym na jego wykorzystanie. Jednak znaleźliśmy się w sytuacji, w której musimy wybierać priorytety i wydaje mi się, że dobro ludzkie jest ważniejsze niż natury.
- Z całym szacunkiem, doktorze Farlow, ale to nie skończy się na Middleheart – oburzyła się kobieta z KOZ. - Nie skończy się na małym obrębie terenu w każdym państwie. Choć, jak pan zapewnia, te pokłady energii wystarczą na dość długo, nie mamy pojęcia na ile dokładnie. Prędzej czy później zostaniemy zmuszeni do zlikwidowania kolejnych ekosystemów, aż stopniowo nie zostanie nam nic.
- Cały czas mówi pan o kryzysie energetycznym, ale zmagamy się również z wieloma innymi – odezwał się młody mężczyzna z innego wydziału. – Na przykład, mamy znaczne niedobory naturalnego środowiska. Jeśli zaczniemy je usuwać, czym będziemy oddychać?
- No cóż – Farlow uśmiechnął się krzywo. – Miałem nadzieję, że to pytanie nie padnie, ponieważ nie skończyliśmy jeszcze testów. Ale skoro państwo nalegają, zdradzę małą tajemnicę. Pozwólcie, że najpierw odpowiem na wasze zarzuty. Otóż przyznaję, zostalibyśmy bez tlenu, gdybyśmy nie znaleźli innej alternatywy. A jak wciąż zaznaczam, pragnę, aby znaleziono lepszy sposób na osiągnięcie takiej ilości energii i przyłożę się do tego ze wszystkich. Jednak przewidując problem ze środowiskami naturalnymi, jeszcze zanim dowiedzieliśmy się o możliwości wykorzystania prospere clades, mój uczeń podjął się pewnych badań. Jak już wspomniałem, nie są jeszcze skończone, ale pozostały mu ostatnie testy, po których zyskamy pewność, że w ostateczności będziemy mogli wykorzystać to odkrycie.
W auli zapadła kompletna cisza. Choć przez większość czasu z twarzy zebranych nie schodziło niezadowolenie, tym razem prawie wszyscy wpatrywali się w Farlowa z nieskrywanym zainteresowaniem. Aleksander rozejrzawszy się po ludziach, uśmiechnął się delikatnie jakby zadowolony sam z siebie. Wyłączył mikrofon, obejrzał się za siebie i coś powiedział, a po chwili na ekranach pojawiła się nowa twarz.
Charlotte kojarzyła z widzenia prawie wszystkich uczestników rady, ale jego nigdy na niej nie widziała, choć miała nieodparte wrażenie, że skądś go znała. Delikatne rysy twarzy sprawiały, że wyglądał dużo młodziej niż w rzeczywistości musiał być. Choć jasne blond włosy opadały na część twarzy, spod tych kosmyków wyglądały bystre, błękitne oczy, które Charlotte wydawały się niezwykle znajome. Zmarszczyła brwi, przypatrując się im i gdy chłopak się odezwał, coś ją ścisnęło w żołądku, upewniając ją w swoim domyśle.
- Witam. Nazywam się Adrien Garrod – odezwał się niskim głosem.
Charlotte - nie jako jedyna - spojrzała ze zdziwieniem na swojego mentora i otworzyła buzię, żeby zadać pytanie, cisnące się jej na usta. Jednak jego mina wyrażała jeszcze większe zszokowanie niż jej, więc dziewczyna spojrzała z powrotem na Adriena. Wytężyła wzrok, przyglądając się mu i przez chwilę mogłaby przysięgnąć, że widziała na boku jego szyi bliznę po oparzeniu, co sprawiło, że położyła dłoń na ramieniu Philipa.
- Moje badania, o których mówił doktor Farlow, dotyczą nowego pierwiastka – odezwał się Adrien. - Można go otrzymywać na kilka sposobów, a głównym źródłem jest jądro zewnętrzne ziemi. Co okazuje się zadziwiającym faktem, rośliny a także zwierzęta są w stanie żyć w powietrzu z minimalną ilością tlenu, większą niż normalnie ilością azotu oraz przeważającą ilością tego właśnie pierwiastka. W takim wypadku istnieje spore prawdopodobieństwo, że będziemy mogli w nim oddychać.
- Jak długo organizmy w tym żyją? – zdziwił się prowadzący.
- Od kilku miesięcy i nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższym czasie to miało się zmienić – odpowiedział spokojnie Adrien. – Wciąż podkreślam, że moje badania nie są ukończone, więc nie istnieje potrzeba robienia wielkich nadziei. Dlatego pan Farlow wstrzymywał się z ich ujawnieniem. Niemniej jednak proszę mieć na uwadze, iż może okazać się, że brak tlenu wcale nie będzie apokalipsą. Dziękuję.
Przez jakiś czas po zniknięciu Adriena z pulpitów w auli panowało wielkie poruszenie. Choć wszyscy byli w szoku wywołanym jego przemówieniem, uwagę Charlotte pochłaniał wyraz twarzy Philipa, na której w tej chwili znajdowało się więcej emocji niż dotąd na niej widziała.
- Czy jeszcze ktoś ma coś do powiedzenia? Przy czym zaznaczam, że pan Adrien Garrod i Aleksander Farlow nie odpowiadają na więcej pytań – zatrzymał się na chwilę, patrząc na pulpit, a gdy nic się nie zaświeciło, kontynuował. – W takim razie proszę o zagłosowanie. Czy rezygnujemy z niedzielnej ingerencji w nieużytki leśne na wzgórzach Middleheart?
Przez chwilę panowała cisza, nie licząc odgłosów, które wydawały krzesła, przy odchylaniu się ludzi. Potem jednak prowadzący odchrząknął.
- Znaczna większość odrzuciła tę propozycję. Doktorze Farlow, proszę zająć się przygotowaniami. Dzisiejszą Wielką Radę uważam za skończoną.
Gdy rozległ dźwięk gongu, wszyscy zaczęli podnosić się z miejsc i pogrążeni w ożywionych rozmowach zaczęli kierować się do wind, a szczęśliwcy z parteru prosto do wyjścia. Jednak Philip nigdzie się nie ruszał. Siedział ze wzrokiem wbitym w punkt naprzeciwko. Charlotte potrząsnęła jego ramieniem.
- Profesorze, musi się pan pospieszyć. Na pewno chce pan z nim porozmawiać.
- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł – skrzywił się Garrod.
- To może być pana ostatnia szansa.
Starzec spojrzał na nią przepełnionymi żalem oczami i uniósł delikatnie kącik ust. Charlotte kiwnęła głową na zachętę, więc Philip podniósł się i zaczął przeciskać przez tłum, kierując się w stronę windy, co chwilę zerkając na loże naprzeciwko.
Stanął na środku holu i rozglądał się za blond czupryną. Czuł, że serce waliło mu jak szalone, co zdecydowanie mu nie służyło w tym wieku. Oczy piekły go niemiłosiernie i co jakiś czas brał głęboki oddech, bo przez chwilę zapominał oddychać. Parę razy serce stanęło mu w gardle, gdy myślał, że zobaczył Adriena, ale tylko mu się wydawało. W końcu w oczy rzucił mu się Farlow, który rozmawiał z jakimś mężczyzną. Nawet z daleka było widać, że uprzejmie starał się go pozbyć. Philip podszedł bliżej, wyglądając za Aleksandrem. Wpadał po drodze na ludzi, którzy rzucali jakieś uwagi na jego temat, ale one zdawały się od niego odbijać. W końcu Philip stanął już parę kroków od Farlowa, ale wciąż nie widział blond czupryny. Wciąż się rozglądając, nie zauważył, że Aleksander go spostrzegł, pożegnał się z mężczyzną, z którym rozmawiał i podszedł do starca.
- W moim skrzydle – burknął, aż Garrod podskoczył.
Aleksander odwrócił się i ruszył w stronę jednego z korytarzy, o którego ciemnoczerwone ściany opierał się Adrien. Philip przełknął głośno ślinę i podążył za Farlowem, całkiem zapominając o całej nienawiści i podejrzliwości jaką go darzył. Gdy podeszli bliżej, Adrien spojrzał na niego ze zdziwieniem, po czym ściągnął brwi i przeniósł oskarżający wzrok na Aleksandra.
- Porozmawiajcie troszkę – odpowiedział melodyjnym głosem, mijając go.
Adrien przez chwilę patrzył na niego, mrużąc przy tym oczy. Dopiero, kiedy zrozumiał, że Aleksander nie ma zamiaru się obejrzeć, blondyn odwrócił się do starca, który stał obok. Patrzył na niego w taki sposób, że Adrien nawet nie był w stanie tego nazwać.
- Nie mamy, o czym rozmawiać – odezwał się beztrosko.
- Adrien, jak to możliwe? Myślałem…
- Że nie żyję? – wszedł mu w zdanie. – Przykro mi, że cię rozczaruję, ale udało mi się uciec.
- Dlaczego?
- Oddychanie wydawało mi się jakoś atrakcyjniejsze niż duszenie się w dymie – wzruszył ramionami.
- Adrien – napomniał go Philip.
Chłopak spojrzał na niego ukradkiem, po czym odetchnął głęboko i odkleił się od ściany.
- Ponieważ to twoja wina. Wiesz, dlaczego w naszym domu wybuchł pożar? Bo zawsze praca była dla ciebie ważniejsza – splunął na ziemię. - Tak bardzo ci na niej zależało, że nie miałeś czasu, żeby schować niebezpieczne rzeczy. Mama tylko sprzątała w twojej pracowni. Rozumiesz? Tylko sprzątała – wyrzucił ręce w górę. - Nie wiem jak, ale po chwili przez te twoje gówna stanęła w płomieniach – wbił nieobecne spojrzenie w ścianę naprzeciwko.
Jego błękitne oczy zrobiły się ciemniejsze. Jasne kosmyki włosów okalały całą bladą twarz, spod której wystawały fragmenty poparzonej skóry.
- Jej krzyk, kiedy w agonii kazała mi uciekać, towarzyszą mi w każdej chwili, każdego dnia. Oczywiście, mimo jej protestów, chciałem jej pomóc, dlatego się poparzyłem, ale w końcu musiałem uciekać, żeby przeżyć – potrząsnął głową i rzucił pogardliwe spojrzenie ojcu. – I widzisz, czym to owocowało? Mój pierwiastek niweluje ogień. Mam nadzieję, że zaczekasz, aż wejdzie w naturalne powietrze, bo nie chciałbym spłonąć, zanim otrzymam jakąś nagrodę.
- Ja przepraszam… - wychrypiał Philip. - Nie miałem pojęcia.
- Oczywiście, że nie – warknął Adrien. - Skąd mógłbyś to wiedzieć, skoro pracowałeś? Ale to nie ma znaczenia. Nauczyłem się żyć sam, trzymając cię w niewiedzy. Ale jeśli sam do mnie przychodzisz, przynajmniej mogę patrzeć na twoje cierpienie, które w żaden sposób nie wynagrodzi tego, co przez ciebie stało się mamie. Na własną odpowiedzialność zyskałeś świadomość, że ja żyję i dokonam rzeczy wielkich. Ale, pamiętaj, ja nie mam już ojca.
Adrien odwrócił się i ruszył wzdłuż korytarza. Philip chrypliwym głosem wołał go, ale ten szedł dalej. Chciał pójść za nim, lecz nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Oczy piekły go niemiłosiernie i czuł, że gorące łzy spływają mu po policzkach, a serce zaciskało się w gardle. Wołał go coraz głośniej, jakby to miało pomóc, ale na nic się nie zdawało. W końcu opadł na kolana, patrząc, jak Adrien w końcu otwiera jedne z bocznych drzwi. Zerknąwszy na swojego ojca klęczącego pod ścianą, prychnął pod nosem i wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi.

Obserwatorzy