Późnym popołudniem nad Rockeath
zebrały się ciemne, potężne chmury. Wirowały jak w gigantycznym kotle, ciężko
wisząc nad miastem, którego pozbawiły kolorów. Wyglądały jak bezkształtny kolos
chcący pochłonąć wszystko pod sobą. Każdy mały i duży budynek. Począwszy od
tych kamiennych i ceglanych, kończąc na nowoczesnych domkach szeregowych,
blokach i różnorakich konstrukcjach szkieletowych. Skoro nawet tak wysokie
budowle zdawały się ulegać potędze tych mrocznych chmur, cóż dopiero miał
zrobić człowiek? Ale ludzie wcale tego tak nie postrzegali. Spoglądali w ciemne
niebo z niepokojem, ale nie ze strachem. Przyzwyczaili się już do tego kolosa,
który za parę godzin miał przypuścić atak. Ale póki co byli bezpieczni. Nie
zawracali sobie tym głowy i zanurzali się w swoim pośpiechu, który odznaczał
się na tłumnych uliczkach. Każdy szedł w swoją stronę, nie widząc nic poza
czubkiem swojego nosa. Nie zatrzymywali się przy schorowanych żebrakach,
proszących o jakąkolwiek pomoc. Nie rozglądali się za znajomymi, choć miasto
nie było bardzo duże. Skupiali się tylko na własnych celach.
Pośród tego zgiełku na jednej z
ulic, prowadzącej do szkoły, stał chłopiec. Wpatrywał się w ludzi na boisku i
placu zabaw za ogrodzeniem. Dzieci śmiały się, odbywały różne wymyślne zabawy.
Starsi grali w piłkę, wyczyniając przy tym niesłychane akrobacje.
Chłopiec przełknął głośno ślinę i
zacisnął pięści, aż zbielały mu kostki, po czym ruszył w stronę wejścia. Z zawzięciem
a zarazem nieśmiałością podszedł do grupki rówieśników, która siedziała w kółku
i właśnie skończyła jakąś grę. Dziewczyny siedzące przodem do niego, otworzyły
szeroko oczy i zaczęły poszeptywać między sobą, gdy tylko go zobaczyły. To
sprawiło, że inni odwrócili się, by zobaczyć, co poruszyło ich koleżanki. Na
ich twarze natychmiast wpełzły grymasy niezadowolenia lub strachu.
Chłopiec ściskał knykcie coraz
mocniej, czując, jak pot spływa mu po szyi pod bordową bluzkę. Skoro już tu
przyszedł, nie mógł stchórzyć.
- Przepraszam, czy mógłbym dołączyć do gry? – wydusił z
siebie na jednym oddechu.
Wyraz twarzy dziewczyn
złagodniał, ale najstarszy z chłopców wstał, pokazując wrogość całą swoją
postawą.
- Nie ma mowy! Nie będziemy bawić się z kimś takim jak ty.
- Mama mówiła, żeby trzymać się od was z daleka – dodał
drugi.
- Wy zawsze przynosicie
nieszczęście!
Zanim odrzucony chłopiec zdążył
cokolwiek odpowiedzieć, poczuł na ramieniu silną dłoń. Usiłując powstrzymać łzy
natarczywie próbujące wpłynąć mu do oczu, odwrócił się. Za nim stał wysoki
nastolatek o długich, jasnobrązowych włosach. Patrzył na niego z naukowym
zainteresowaniem, jakby badał jakiś niezwykle rzadki obiekt.
- Jesteś Cladesem, czyż nie? – zaśmiał się. – Sprawdźmy, czy
rzeczywiście jesteście tacy odmienni, jak wszyscy mówią. Zagrasz z nami.
Młodzian pchnął go niezbyt delikatnie
w stronę swoich znajomych, którzy patrzyli na nich z powątpiewaniem. Mały
chłopiec czuł, że bynajmniej nie byli do niego przyjaźnie nastawieni. Zresztą
jak do wszystkich Cladesów. Wiedział, że powinien uciec, zanim przekonaliby
się, iż rzeczywiście różnił się od zwykłych ludzi. Ale nie miał na to
najmniejszej ochoty. Skoro w końcu mógł zagrać z kimś nowym, chciał to zrobić, bez
względu na to, jak krótko miało to trwać i co miało stać się potem.
- To się źle skończy, Danny – mruknął ciemnoskóry nastolatek.
Trzymał w ręku przezroczystą
kulę, w której wnętrzu kłębił się połyskujący czerwony płyn.
- Przymknij się, Zack – odburknął mu ten, który
przyprowadził dzieciaka. - Nie wierzę w te brednie o przynoszeniu nieszczęścia.
Za to chcę przekonać się, czy Cladesi faktycznie są silniejsi i szybsi.
Na jego twarzy zakwitł szeroki, zuchwały
uśmiech. Zack jedynie prychnął pod nosem w odpowiedzi i rzucił mu od niechcenia
czerwoną kulę. Danny złapał ją jedną ręką i podszedł do białej linii
narysowanej farbą. Zatoczył koło ręką, wskazując na tor.
- Znasz zasady?
Chłopiec kiwnął głową,
przyglądając się szeregowi przeszkód: metalowym łukom, skręconym rurom, ścianom
z dużymi dziurami i innymi dziwactwami. Wiedział, co musiał zrobić, bo co jakiś
czas grał w to z siostrą i jej znajomymi. Zwykle robili to nocą, toteż musiał
przyznać, że tor wyglądał zupełnie inaczej za dnia. Ale to nie powinno stanowić
problemu. Musiał skupić się na zadaniu. Podszedł do linii i przykucnął tuż obok
Dannyego, któremu uśmiech nie schodził z twarzy, kiedy programował kulę. W końcu
wystawił ją w stronę małego przeciwnika, więc ten przyłożył do niej rękę. Piłka
mignęła ostrym, czerwonym światłem i płyn zmienił się na zielony. Danny ułożył
ją na ziemi, a kiedy zabłysła na żółto, oboje ruszyli z miejsca. Biegli
niemalże równym tempem do momentu, w którym trafili na pierwsze przeszkody.
Chłopczyk musiał zmierzyć się ze spiralną rurą. Przeszedł przez nią, robiąc
przewroty na różne sposoby, łapiąc się za różne miejsca dziurawej tuby. Kiedy
wyskoczył stamtąd, robiąc przy tym salto, nad przeszkodą pojawił się hologram z
napisem „400 punktów”. Po tym pognał dalej, zostawiając Dannyego z tyłu. Ten
natomiast złapał się za obręcz najwyższej z trzech dziur w ścianie, przez
najniższą prześliznął swoje nogi, które potem wylądowały w drugiej. Gdy reszta
jego ciała przemknęła przez obie, przełożył ręce do środka i nogi przedostały
się do najwyższej, przez którą wyskoczył i pobiegł dalej. Obok przeszkody
wyskoczył hologram z napisem „500”. Wtedy czerwona kula ruszyła ze startu i
zaczęła gnać za nimi. Następne utrudnienia musieli mijać jak najszybciej i
najstaranniej, aby czerwony pocisk w nich nie uderzył. Gdy tak wręcz latali w
powietrzu, przytrzymując się przeszkód, Danny nagle runął na ziemię i zaczął
krzyczeć. Chłopiec natychmiast się zatrzymał. Znajomi poszkodowanego pobiegli
do niego, wyłączając kulę, która trzasnęła o ziemię tuż przed nim.
- Danny! Co ci jest?! – krzyknął jeden z nich, kucając przy
nim.
- Skąd mam wiedzieć, cholera!
Danny trzymał się za podkurczoną
nogę. Twarz miał wykrzywioną bólem. Jego jęk poniósł się po całym placu, ale
nikt nie podchodził. Nawet dorośli z małymi dziećmi jedynie patrzyli na to
bezradnie.
- Mówiłem ci, że to się źle skończy! – zawołał Zack.
Odwrócił się w stronę chłopca. Clades
zastygł w bezruchu, patrząc na wijącego się Dannyego i jego znajomych
starających się go uspokoić. Zwrócił wzrok na Zacka dopiero, gdy ten podszedł
bardzo blisko i pchnął go, rzucając go na ziemię. Do oczu chłopczyka napłynęły łzy,
ale nie był w stanie się ruszyć.
- To twoja wina! – ryknął Zack z odrazą. - Wy, Cladesi,
zawsze przynosicie same nieszczęścia.
Zwinął dłoń w pięść i uniósł ją
wysoko, żeby się zamachnąć. Chłopiec szybko zacisnął powieki, żeby nie widzieć zbliżającego
się ucieleśnienia furii. Ale cios nie nadszedł. Clades nie otwierał oczu,
dopóki nie usłyszał znajomego głosu.
- Coś ty chciał zrobić?
Chłopczyk gwałtownie podniósł
głowę. Zobaczył młodego mężczyznę z rudą czupryną na głowie. Mocno ściskał
pięść Zacka tak, że pod koszulą wyraźnie rysowały się wyrzeźbione mięśnie. Z
jego szarych oczu jednocześnie sączyły się złość i chłód.
- Usiłowałeś rąbnąć bezbronnego dzieciaka? To tak jakbyś
uderzył kobietę. Nie wydaje mi się, że chciałbyś pozbyć się miana mężczyzny.
- Przez niego Danny teraz cierpi! – żachnął się Zack.
- Czy on go chociaż dotknął? – syknął rudzielec. - Nie
zauważyłem, a zapewniam cię, że wzrok mam dobry. Musiałbyś być głupi, żeby
wierzyć w jakieś bajki o paranormalnych zdolnościach. Nie tknął go palcem.
Danny sam się przewrócił.
Z odrazą odrzucił rękę Zacka i
przez chwilę wstrzymał jego buntowniczy wzrok. W końcu podszedł do chłopczyka i
pomógł mu wstać, po czym, ciągnąc go za sobą, podbiegł do Dannyego. Mruknąwszy
coś na powitanie do jednego z zebranych, rozdarł nogawkę poszkodowanego.
Obejrzał jego nogę, wykonując przy tym parę kompleksowych badań. W końcu
ściągnął z siebie koszulę i zawiązał ją wokół jego nogi. Chłopak, z którym
wcześniej się przywitał, podał mu swoją bluzę, więc ją również zamotał,
usztywniając kończynę.
- Złamał ją – oznajmił. - Zabierzcie go do kliniki. Jest
niedaleko. Pewnie wsadzą go w gips, ale jakoś to przeżyje.
- To wszystko wina tego gówniarza! – ryknął Danny.
Natychmiast
ugryzł się w wargę, gdy poczuł, jak rudzielec ścisnął dwoma palcami jego piszczel.
- Emmett! – skarcił go jeden
z zebranych
- Nie zmuszaj mnie, żebym żałował, że ci pomogłem – syknął
do Dannyego, zabierając rękę z jego nogi.. – Zabierzcie go stąd. Chodź, Dorian
– skinął na chłopczyka.
Chłopcy pozbierali z ziemi
Dannyego mamroczącego przekleństwa pod nosem i pomogli mu iść w stronę
bliższego wyjścia. Emmett wraz z Dorianem ruszyli do drugiego. Gdy wyszli za
ogrodzenie, straszy chłopak podszedł do niebieskiej torby leżącej na chodniku.
Wyjął z niej opaskę, którą zamocował na ręce i nacisnął guzik. Kiedy ruszył,
torba sama pojechała za nim.
- Nie będę się czepiać, ale możesz mi powiedzieć, dlaczego
po prostu nie uciekłeś? – zagadnął Emmett, spoglądając na kotłujące się chmury
na niebie.
- Nie będę uciekał – burknął Dorian.
- Ja tam wolałbym, żeby moja piękna twarz, nie została
przestawiona.
- To nie jest śmieszne.
Emmett uśmiechnął się do siebie,
po czym spojrzał na chłopca idącego obok z naburmuszoną miną. Mimo że miał
pyzate policzki ozdobione piegami, wcale nie wyglądał na dziesięciolatka. Jego
rozbudowane mięśnie i spora postura kłóciły się z delikatną, dziecięcą twarzą. Ale
to właśnie na niej znajdowało się wyjaśnienie tej nieproporcjonalności - oczy.
Oczy, które Emmettowi zawsze przypominały jego starszą siostrę. Oczy, które
były powodem odrzucenia tak małego chłopca nie tylko przez rówieśników, ale i
całe społeczeństwo. Oczy, które napawały zwykłych ludzi strachem. Oczy, stanowiące
pamiątkę wydarzenia sprzed lat, które wyniszczyło połowę ich kraju. Oczy o
dwóch kolorach - błękitnym i brązowym.
Choroba prospere clades, na którą
cierpiał Dorian, polegała na zniekształceniu procesów oddychania komórkowego. W
wyniku czego w ciele powstawał nadmiar energii. Objawiało się to nienaturalną
siłą, szybkością i wytrzymałością. Nie wiedzieć czemu, ofiary tej mutacji
zostały naznaczone różnobarwnością tęczówki, mimo że schorzenie nie miało z tym
nic wspólnego. Brązowo-niebieskie oczy stały się czymś w rodzaju znaku
rozpoznawczego dla pozostałych. W ludziach budziły one odrazę i strach. Tylko
dlatego że były inne. Postrzegano Caledsów jak skażonych inwalidów, których
trzeba gnębić i nie można się do nich zbliżać, bo samemu się zachoruje. Emmett
zawsze uważał takie osoby za bezmózgie, skoro prospere clades to choroba
uwarunkowana genetycznie. Cierpieli na nią potomkowie osób napromieniowanych po
wybuchu elektrowni jądrowej w Lousville na północy kraju około stu
pięćdziesięciu lat temu. Nie dało się tym zarazić.
- Znów tak na mnie patrzysz – burknął Dorian.
Emmett zamrugał kilka razy,
wracając myślami do wąskiej drogi pomiędzy nowoczesnymi szeregowcami
zbudowanymi głównie z „czarnego szkła”. Zauważył wtedy dwie dziewczyny w
kolorowych sukienkach, łopoczących na wietrze. Kiedy jedna z nich spojrzała na
niego, uśmiechnął się jednym ze swoich najbardziej czarujących uśmiechów, na co
ta zareagowała chichotem i puściła do niego oczko.
- Znalazłbyś sobie jedną dziewczynę – rzucił Dorian.
Emmett jednak zdawał się tego nie
słyszeć. Dopiero gdy odprowadził śmiejącą się dziewczynę wzrokiem, spojrzał na
chłopca, który patrzył na niego z wyrzutem.
- Przepraszam, iż jestem tak zniewalająco przystojny, że
podobam się wszystkim dziewczynom. Nie mogę przecież zawieść ich naiwnych,
gołębich serc.
Mówiąc to przesunął smukłymi
placami swoją starannie pielęgnowaną i wyczesaną rudą grzywkę postawioną do
góry, co zakończył teatralnym westchnięciem.
- Jesteś głupi – stwierdził Dorian.
- Dzięki. Zawsze ceniłem sobie szczerość. A właściwie gdzie
jest twoja siostra? Miałem w planach cię do niej zaprowadzić, ale tamta
dziewczyna była naprawdę ładna i chętnie poszedłbym umówić się z nią.
- To sobie idź. Umiem trafić do domu.
- Nie ma szans. Postanowiłem już, że cię do niej zaprowadzę.
Za późno na odwrót. Tylko powiedz mi, gdzie mam iść.
Emmett wbijał pełen wyczekiwania
wzrok w swojego małego towarzysza, ale ten odwrócił głowę i milczał. Rudzielec
zapewne wybuchłby, gdyby nie fakt, że był zmęczony po treningu. W końcu Dorian
spojrzał na zarys zielonych pagórków rozkładających się u stóp skalistych gór
przylegających do miasta.
- Biorąc pod uwagę jej dzisiejsze zachowanie, może być na
Wzniesieniu Wierzby.
- Dlaczego twoja siostra musi być takim dzikusem? – Emmett mruknął
ze znużeniem, po czym znów spojrzał na coraz bardziej niespokojne niebo. –
Chodźmy szybko.
Wzniesienie Wierzby stanowił
trawiasty pagórek, którego wysokość ciężko określić. Kiedy wdrapywano się po
stromych, wąskich brukowanych uliczkach wijących się zygzakiem, śmiało można by
powiedzieć, że był wysoki. Jednak patrząc na niego z daleka, wyglądał jak
delikatne niemowlę o odmiennym kolorze skóry na tle ostrych, ciemnych gór,
których szczyty sięgały dużo wyżej niż drapacze chmur i ginęły w mroku
wzburzonego nieba.
W tym momencie Emmett i Dorian
zdecydowanie widzieli Wzniesienie Wierzby przez pierwszy pryzmat. Włóczyli nogami
po ostatnim odcinku bruku, ciężko oddychając, choć żaden z nich nie spocił się
zanadto.
- Oby Vivian tam była. Inaczej cię ukatrupię – wysapał
Emmett.
- I ty niby trenujesz strzelectwo w ekstremalnych warunkach?
- Właśnie dlatego cię zabiję, że jestem świeżo po treningu.
Nie widać?
Ostentacyjnie pokazał ręką na
niebieską torbę, ciągnącą się za nim. Dorian jedynie prychnął pod nosem i
skupił uwagę na dalszej drodze, która okazała się już całkiem krótka.
W końcu ich oczom ukazała się
ogromna wierzba. Jej cienkie gałęzie, niczym strużki wody tryskające z
niegdysiejszych fontann, spływały niemalże do samej ziemi usłanej niezwykle
zielonkawą trawą. Wśród tej roślinności kontrastowała leżąca postać, którą
gałęzie drzewa delikatnie muskały, jakby utulały dziecko do snu. Choć ten obraz
wyglądał niezwykle błogo, w obu chłopcach budził niepokój.
- Albo zemdlała, albo śpi – powiedział Dorian.
- Mam nadzieję, że to drugie.
Obaj podbiegli do Vivian i
przyjrzeli się jej. Dość szczupła, choć o wyraźnie zaznaczonych biodrach,
dziewczyna leżała na boku, przytulając się do trawy. Podłużne liście na
końcówkach delikatnych gałęzi, usadowiły się w jej kasztanowych, gęstych
włosach niczym pisklęta w gnieździe. Kosmyki opadały na równie owalną twarz jak
Doriana, jednak w przeciwieństwie do niego, ubogą w piegi. Jeden policzek był
przyciśnięty do rąk złożonych jak do modlitwy. Widząc to ułożenie, chłopcy
odetchnęli z ulgą.
- Ja ją obudzę – postanowił Emmett.
Nie czekając na odpowiedź,
podszedł jeszcze bliżej i położył się bokiem tuż obok Vivian. Gdy spojrzał na
nią z niewielkiej odległości zauważył też, że jej blada twarz miała lekko
różowy odcień, co upewniło go, że tylko spała, choć często zdarzały jej się
omdlenia. Gdy tylko zobaczył, że jej brwi były lekko ściągnięte, wsunął dłoń
pod jej włosy i lekko połaskotał ją po szyi.
- Wstawaj, śpiąca królewno – wyszczerzył się.
Momentalnie spod powiek wyłoniły
się przerażone błękitne oczy. Uśmiech Emmetta zmyło uderzenie jej ręki w jego
twarz. Wykopała go nogami kawałek dalej, aż się przeturlał. Gdy znów odwrócił
się w jej stronę z grymasem bólu, zobaczył, że podpierała się na łokciach, pusto
wpatrując się w przestrzeń i ciężko oddychając. Emmett przeklął cicho pod
nosem, wstał i podszedł do niej. Wyciągnął rękę, którą po chwili wahania
chwyciła i podniosła się.
- To bolało – powiedział Emmett z wyrzutem.
- Przestraszyłeś mnie! – obruszyła się Vivian.
Spojrzał na nią spod
przymrużonych powiek.
- Znowu miałaś ten sen – stwierdził, poważniejąc.
Vivian odwróciła wzrok i objęła
się rękoma, po czym nieznacznie skinęła głową.
- Zagłada świata zemstą żywiołów – rzuciła ze znużeniem. -
Chyba za dużo myślę o nieszczęśliwej doli przyrody. Ale jak tego nie robić,
kiedy ludzie wyrządzają jej tyle krzywdy? O, Dorian.
Jej brwi uniosły się w szczerym
zdziwieniu, gdy zobaczyła swojego brata. Była tak zaaferowana swoim snem i
gwałtowną pobudką, że wcześniej go nie zauważyła. Ale Dorian nie wyszczerzył
się do niej jak zwykle, tylko spuścił wzrok. Znała to zachowanie zbyt dobrze. Z
niepokojem spojrzała na Emmetta, oczekując wyjaśnienia.
- Znowu chcieli go poturbować – wzruszył ramionami. - Wracając
z treningu to zauważyłem, więc mu pomogłem.
- Nic im nie zrobiłeś? – zapytała Doriana.
- Nie, ale chłopak złamał sobie nogę – odpowiedział za niego
Emmett. - Wyperswadowałem swoje racje, ale ludzie są idiotami.
Vivian pokiwała powoli głową, po
czym podeszła do Doriana i przytuliła go do siebie.
- Cieszę się, że jesteś od nich mądrzejszy.
Choć Dorian przez całą drogę
trzymał się dobrze, te słowa sprawiły, że rozpłakał się w mgnieniu oka.
Pociągał nosem i tuląc się do siostry, która pieszczotliwie głaskała go po
brązowych włosach, dopóki nie rozległ się krzyk Emmetta.
- Moje spodnie! Tak je lubiłem!
Rudzielec naciągał kremowe, dość
wąskie bojówki, na których widniała podłużna zielona plama, rozpaczliwie trąc
je w nadziei, że to coś pomoże.
- Jak ja mam pokazać się publicznie w takim stanie?! Ściągam
je w tej chwili – podwinął bluzkę, żeby chwycić za górę spodni.
- Przestań! – Vivian odwróciła się do niego plecami. – Inni
nie muszą widzieć twojego na wpół gołego tyłka.
- Mylisz się w tej kwestii, aczkolwiek stwierdzam, że nie
wszyscy są godni, by podziwiać jego piękno. A ty chcesz sobie popatrzeć?
- Nie!
Emmett roześmiał się i podsunął
wyżej spodnie, po czym starannie ułożył na nich swój czarny podkoszulek. Nagle
poczuł podmuch silnego, zimnego wiatru, który wywołał ciarki na jego skórze.
Spojrzał najpierw na włosy Vivian, które pofrunęły w górę, jakby nagle zmieniły
się w wodorosty targane przez silny prąd, a następnie na niebo, które przyjęło
już kolor metalu.
- Powinniśmy już wracać – zawołał Emmett.
- Najpierw muszę ci coś pokazać – zaprotestowała Vivian,
podnosząc się.
- Nie mamy czasu.
- W takim razie chodź szybko.
Vivian złapała Doriana za rękę i
ruszyła w bok pagórka. Emmett jeszcze raz spojrzał z niepokojem na niebo, po
czym pognał za nimi. Zbiegli kawałek po zielonej trawie, żeby wspiąć się na
następne strome wzniesienie, na którego szczycie rozpościerał się mizerny las.
Wiatr szalał coraz mocniej, szarpiąc włosy całej trójki. Mknęli przez drzewa,
unikając niskich gałęzi, zdających się czyhać, aż na nie wpadną. W końcu Vivian
zatrzymała się przed skupiskiem krzewów. Rozchyliła gałęzie w jednym miejscu i
ukazało się przejście. Weszła przodem, a za nią niepewnie podążyli chłopcy.
Szli wąską ścieżką, pomiędzy dwiema ścianami z krzaków, a gałęzie głośno
trzaskały im pod nogami.
W końcu wyszli na otwartą
przestrzeń, gdzie znów uderzył ich podmuch jeszcze silniejszego wiatru. Z
uporem starał się zdmuchnąć ich z powierzchni ziemi, ale oni krzyżowali mu
plany. Teren stromo schodził na dół, przypominając klify, aż do ponurej doliny
malującej się przed nimi. Trawa miała dużo bledszy kolor niż ta na Wzniesieniu
Wierzby i stopniowo ustępowała wyjałowionej glebie. W dole widać było
wyschnięte koryto rzeki, która musiała niegdyś tam płynąć, ale na ten czas
pozostały po niej tylko bliżej nieokreślone odpady. Jednak uwagę najbardziej
przyciągał kompleks szkieletowych budynków. Mimo tego, że od dawna musiały być
nieużywane, dało się tam dostrzec ludzi.
- To opuszczona fabryka – oznajmiła Vivian. - Kiedyś tętniła
życiem, ale produkowała zbyt szkodliwe substancje i ją zamknięto. Popadała w
ruiny. Czytałam o tym. Charlotte też o niej mówiła.
- W takim razie dlaczego ktoś tam jest? – zapytał Emmett.
- Właśnie to mnie intryguje i bynajmniej mi się nie podoba.
Dziwne, prawda?
- Tak, ale może wracajmy już, zanim nas zmoczy czarny
deszcz. Nie mam przy sobie osłony.
Vivian kiwnęła głową, rzuciła
ostatnie spojrzenie najpierw na dolinę, potem na niebo, po czym wszyscy szybko udali
się w drogę powrotną.
No w końcu się doczekałam! Powiem, że trudno mi się przestawić u Ciebie na całkiem inny gatunek, ale daj mi parę dni a przyzwyczaję się do tego c:
OdpowiedzUsuńCo do samego rozdziału, który przy okazji wprowadza nas w sam świat to jestem bardzo zadowolona. Piękne opisy i ładne przechodzenie ze scen. W sumie to ciągle jeszcze mało wiem, ale czekam na kolejne.
No i kocham już tego rudzielca <3
Hue. <3
UsuńA dziękuję bardzo i cieszę się, też go kocham. :D
24 yrs old Database Administrator II Isabella Marquis, hailing from Guelph enjoys watching movies like The End of the Tour and Drawing. Took a trip to Monastery and Site of the Escurial and drives a Viper. porada
OdpowiedzUsuń