Dorian
szedł z dwiema butelkami wypełnionymi wodą. Szarobrązowy gryzoń dreptał tuż
obok niego, jakby był domowym zwierzątkiem. Wspinali się po drodze wijącej się
zygzakiem ku górze skały, gdzie czekała na nich Vivian. Dorian nie spieszył
się, gdyż bardzo podobał się mu widok wokół. Mógł stąd podziwiać niższe części ścieżki,
którą przeszedł już wcześniej, korony drzew pokrywające dalszą część góry, a w
oddali nawet dało się dostrzec końcówkę Rockeath napełniające go tęsknotą. Mimo
że zaczął przyzwyczajać się do otaczającej go natury i lubił spędzać czas ze
swoją siostrą, miał już dość tej wyprawy. Sam do końca nie rozumiał, po co w
nią ruszyli i chciał, żeby jak najszybciej z niej wrócili. Ale Vivian zdawała
się nawet o tym nie myśleć.
- Jestem już zmęczony,
wiesz? – mruknął, patrząc na swoje zwierzątko, jakby oczekując jakiejś
odpowiedzi. – No tak. Ty nic nie wiesz.
Nagle
rozległ się wielki huk, który poniósł się echem z dołu aż na górę.
- Nic mi nie jest –
krzyknął, unosząc głowę.
Spojrzał
znów w stronę, z którego dobiegł dźwięk. Niżej zobaczył poruszenie drzew, a po
chwili dostrzegł kilka postaci ludzkich oraz zwierzęcych, które poruszały się
bardzo szybko. Dorian wybałuszył oczy i rzucił się biegiem na górę. Gdy wyszedł
na szczyt, Vivian już na niego czekała z niepokojem wymalowanym na twarzy.
- Co to było? – zapytała.
- Strzał. W tym lesie na
dole są jacyś ludzie i coś jeszcze. Nie jestem pewien. W każdym razie miało
cztery łapy i założę się, że jest w stanie nas wyczuć.
Vivian
otworzyła szerzej oczy ze zdumienia. Po chwili jednak potrząsnęła głową i odwróciła
się. Wzięła z ziemi dwa talerze z mierną potrawą i wcisnęła mu jedną do rąk.
Złożyła kieszonkowy przyrząd do pieczenia i wrzuciła go do plecaka, po czym
ruszyła w dół na drugą stronę gór, więc Dorian poszedł za nią.
- Mogą nas łatwo
wyśledzić – rzekła Vivian. - Gdyby byli sami, to nie mielibyśmy problemu. Ale
jeśli mają zwierzęta tropiące to po nas. Po co w ogóle wysłali za nami pościg?
Nie powiem, że się tego nie spodziewałam, ale nie sądziłam, że naprawdę tak
zrobią.
Vivian
szła szybkim krokiem. Choć skaliste podłoże było nierówne, zdawała się nie
zwracać na to uwagi. Zupełnie jakby od zawsze chodziła po górach. Choć Dorian też
dawał sobie radę, nie mógł się nadziwić, jakim cudem Vivian nie miała z tym
problemów.
Chłopak
obejrzał się za siebie, jakby chciał upewnić się, że nikt za nimi nie idzie, po
czym odwrócił się przodem i zmrużył oczy, wpatrując się w swoje buty.
- Więc musimy zmienić
albo zatrzeć swój zapach – oznajmił.
- Racja – kiwnęła
głową. - Mam pomysł. Pójdziemy tam, gdzie wczoraj. Pamiętasz tę małą przepaść?
Przeskoczysz przez nią, a ja pójdę w inną stronę, rozprowadzając zapach tego
mydła, które używamy.
- Ja to zrobię.
- Nie ma mowy.
- Vivian, oni
szukają mnie.
- Dlatego nie podasz
się im na tacy!
- Nie mam
najmniejszego zamiaru! Po prostu ich oszukam. Jestem od ciebie szybszy i
sprawniejszy. Poza tym zwierzaki na pewno mają tropić mnie. Ja pójdę.
Przez
krótką chwilę patrzyli sobie wzajemnie w oczy, w końcu jednak Vivian westchnęła
ze zrezygnowaniem.
- Świetnie! Tylko
nie waż się wpaść w ich ręce.
- Dobrze –
uśmiechnął się.
Dorian
wstał z ziemi i spojrzał na siebie. Był cały ubrudzony i umazany ściółką leśną.
Uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem, po czym wyciągnął z kieszeni
zbiorniczek i popsikał się jego zawartością.
- Ale śmierdzę –
mruknął do siebie.
Schował
buteleczkę i ruszył wzdłuż wysokiej skalnej ściany. Zastanawiał się, którą
drogą powinien zejść, żeby znaleźć Vivian, ale nagle usłyszał nienaturalny
dźwięk. Przykleił się do ciemnego kamienia i nasłuchiwał. Gdy rozpoznał tupot
kilku nóg i nieludzkie sapanie, coś skręciło mu się w brzuchu. Podszedł do dość
sporej szczeliny w ścianie i zaczął się w nią wpychać, ale okazała się zbyt
wąska. Tymczasem słyszał, że zwierzę jest coraz bliżej. Zaczął bezgłośnie
przepraszać i prosić skałę, żeby była trochę dalej, ale ona wciąż pozostawała
na swoim miejscu. Zamknął oczy i kontynuował błagania, aż usłyszał warknięcie.
Gwałtownie podniósł powieki i spojrzał w bok. Ujrzał dużego psa, który był
krzyżówką owczarka niemieckiego i husky, który warczał na niego.
- No błagam –
mruknął z beznadzieją w głosie.
W
jednej chwili zwierzę rzuciło się na niego. Dorian zacisnął powieki, a po
chwili upadł na ziemię. Ze zdziwieniem jednak stwierdził, że nie czuje ani
żadnego gryzienia, ani ciężaru na ciele. Gdy otworzył oczy, okazało się, że
leży pomiędzy dwoma skałami, a pies, wściekle szczekając, próbuje się do niego
dostać, ale bez skutku. Dorian ze zdziwieniem podniósł się i spojrzał na ścianę
najpierw z jednej, potem z drugiej strony.
- Dziękuję wam –
wyszczerzył się.
Przyłożył
dwa palce do czoła, salutując rozjuszonemu zwierzęciu, po czym odwrócił się i
pobiegł wzdłuż wąskiego przejścia. Dopiero po długim przeciskaniu się wyszedł
na otwartą przestrzeń. Przed nim rozpościerała się wyżółkła polana, na której
gdzieniegdzie leżały spore głazy, a dopiero daleko w dole znajdował się las.
Dorian rozejrzał się za potencjalnym zagrożeniem, a gdy nie dostrzegł żadnego,
ruszył w dół, by znaleźć siostrę.
Vivian
siedziała oparta o skałę, ale nie czuła jej chłodu przez brązową bluzę na sobie.
Włosy miała rozpuszczone i czuła, jak wiatr delikatnie bawi się nimi.
Wpatrywała się w lekkie poruszenie liści flory, która ją otaczała. Mimo
nadejścia nocy, niebo było bezchmurne, a gwiazdy i księżyc stanowiły dobre
oświetlenie. Trawa łagodnie falowała, niosąc ze sobą odgłosy różnych zwierząt.
Vivian uśmiechnęła się do siebie, gdy usłyszała również ciche chrapanie
Doriana. Cieszyła się, że nic mu się nie stało. O mało nie zemdlała, gdy
usłyszała o jego małej przygodzie z wściekłym psem i „magiczną szczeliną”.
Pokręciła głową z niedowierzaniem, że pozwoliła mu na coś takiego. Choć i tak
nie byłaby w stanie go powstrzymać. Wciąż zaskakiwała ją jego dojrzałość, ale z
drugiej strony wiedziała, że nie powinno jej dziwić. W końcu dzieciństwo Doriana
nie było łatwe. Nie dość, że rodzice nigdy nie mieli dla nich obojgu czasu, to
spłonęli na ich oczach na pokazie własnego wynalazku. W dodatku Dorian od
początku doznawał wielu przykrości z powodu prospere clades. Był poniżany,
odpychany i poniewierany wśród rówieśników. Nic dziwnego, że okazał się dojrzalszy
niż oni.
Nagle
Vivian poczuła znajome kręcenie w nosie. Wiedziała, że to od uczulenia, ale nie
widziała, żeby wokół niej znajdowało się coś, co mogło je wywołać. Starała się
powstrzymać kichnięcie, ale w końcu nie udało się jej. Ostrożnie podniosła się
na nogi i omal nie krzyknęła, gdy z nieba, a raczej ze ścieżki znajdującej się
nad ich kryjówką, zeskoczyła postać w masce, która trzymała coś w ręku. Vivian
z sercem w gardle stanęła na środku wejścia i sięgnęła do kieszeni spodni.
- Odejdź stąd i
zostaw nas – powiedziała stanowczo.
Zamaskowany
mężczyzna powoli uniósł ręce do góry. Vivian ścisnęła w rękach zbiorniczki z
trucizną odbierającą świadomość. Gdy kichnęła, obcy człowiek przyłożył rękę do
swojej głowy.
- Nie ruszaj się! –
ostrzegła Vivian.
Mężczyzna
zastygł na chwilę w bezruchu, po czym złapał się za tył głowy i zaczął coś
robić. Vivian rzuciła się w jego stronę ze strzykawką w jednym ręku, ale ten ją
zablokował i zaskakująco lekko odepchnął od siebie. Po tym ściągnął z twarzy
maskę i Vivian poczuła, jakby ktoś wbił jej nóż w serce. Wszędzie poznałaby tę
rudą czuprynę. Nawet w środku nocy.
- Żartujesz sobie –
szepnęła.
- Vivian, posłuchaj
mnie.
- Nie – powiedziała
i z przerażeniem cofnęła się o krok. - Nic nie mów. Wynoś się stąd. Nie pozwolę
ci zabrać Doriana. Nie obchodzi mnie, co usłyszałeś, nie oddam ci go!
Do
jej oczu napłynęły łzy. Emmett zrobił minę, jakby ktoś go kopnął. Zawsze tak
robił, kiedy miał wyrzuty sumienia.
- W tej chwili
jestem tutaj tylko ja – jego głos był spokojny, ale dało się wyczuć desperację.
- Tam czekają inni. Oni nie będą mieli dla was żadnej litości. Musisz pójść ze
mną.
- Nie.
- Dorianowi nic nie
będzie.
- Nie.
- Tylko musisz pójść
ze mną.
- Nie!
- Vivian, musisz mi
zaufać.
- Nie – zawołała, a
po jej policzkach spłynęły łzy. – Ufałam ci całe życie, Emmett. Wierzyłam ci,
polegałam na tobie i pomagałam ci. Nawet miałam nadzieję, że kiedy skończysz
bawić się kobietami i przestaniesz się wygłupiać, może mógłbyś dostrzec moje
uczucia – jej głos się załamał.
Oczy
Emmetta rozszerzyły się do wielkości spodków, po czym na jego twarzy pojawił
się wyraz beznadziei i błagania.
- I nie rób miny, jakby właśnie spełniał się
twój największy koszmar! – warknęła Vivian. - Rozczarowałeś mnie i zawiodłeś. A
teraz zniknij mi z oczu. Damy radę uciec przed wami z Dorianem.
Przez
dłuższą chwilę panowała cisza. Vivian z zaczerwionymi oczami wbijała wzrok w
Emmetta, który w końcu zacisnął powieki, marszcząc przy tym brwi.
- Nie dacie sobie
rady, Vivian.
- Damy. Zresztą co
to cię obchodzi?
- Na litość boską,
gdybym chciał, zabiłbym cię już ze trzy razy! Tamci ludzie mają cię gdzieś. Interesuje
ich tylko Dorian.
- Dorian jest moim
życiem – oznajmiła stanowczo. - Nie potrzebuję twojego ratunku
- Nie ratuję ciebie,
tylko… - zatrzymał się w połowie zdania.
Vivian
wydawało się, że przez chwilę widziała przerażenie w jego oczach, ale nie była
pewna przez półmrok. A jeśli nawet, to trwało tylko krótką chwilę.
- Tylko siebie? –
dokończyła za niego.
- Musisz ze mną iść.
- Skończyłam z tobą
rozmawiać – odwróciła się.
- Vivian. Błagam
cię!
Ale
Vivian ruszyła w stronę jaskini, nie oglądając się za siebie. Emmett wziął
głęboki wdech, po czym sięgnął po pistolet.
- Wybacz mi.
I
strzelił.
Gdy
wielkie, drewniane drzwi stanęły otworem, wylała się z nich fala ludzi. Sporo z
nich przybyło tylko w postaci hologramów. Część miała na sobie białe kitle,
inni jednolite uniformy, niektórzy garnitury. Byli w różnym wieku i rozmawiali
w małych grupkach z zaniepokojonymi minami. Co jakiś czas zatrzymywali się, by
przywitać się z kimś, kogo dość dawno nie widzieli.
- Zwołują radę coraz
częściej – rzekł z niezadowoleniem młody mężczyzna z bardzo wyraźnym azjatyckim
akcentem.
- Gdy tylko
zaakceptowali pomysł pobierania energii z Cladesów, było wiadome, że tak się
stanie – odparł mu staruszek, idący obok.
- Badania wciąż nie
są zakończone. Nie zdziwię się, jeśli jutro znów każą nam przyjechać – kobieta
w średnim wieku pokręciła głową z dezaprobatą. – Co o tym sądzisz, James?
Spojrzała
na ciemnoskórego mężczyznę przerastającego ją o głowę, który szedł obok, Rozglądał
się po pomieszczeniu, z którego wychodziło kilkanaście korytarzy, jakby kogoś
szukał. Na wspomnienie swojego imienia odwrócił się z lekkim zaskoczeniem
wymalowanym na twarzy.
- Czy ty w ogóle nas
słuchałeś? – dopytywała kobieta.
James
uśmiechnął się przepraszająco i otworzył buzię, żeby odpowiedzieć, ale nagle
coś odwróciło jego uwagę.
- Przepraszam, muszę
iść – rzucił i ruszył w stronę jeszcze większego tłumu. - Do zobaczenia.
Przeciskał
się przez ludzi, co ze względu na jego szerokie barki nie było zbyt trudne. Mruczał
pod nosem przeprosiny, podążając za wysokim mężczyzną ze starannie ulizaną
fryzurą.
- Panie Farlow –
zawołał, gdy znalazł się dostatecznie blisko.
Aleksander
zatrzymał się wpół kroku i powoli odwrócił w jego stronę. Gdy spotkał spojrzenie
ciemnobrązowych oczu Jamesa, jego kąciku ust drgnęły w geście uprzejmego
uśmiechu.
- Panie Parker –
powiedział powoli.
- Miałem nadzieję,
że pana złapię – zatrzymał się krok przed nim. - Rozumiem, że jest pan
niezwykle zajętym człowiek, lecz chciałbym wyrazić swój podziw dla pańskiej
pracy i porozmawiać chwilę, jeśli to możliwe.
- Rzeczywiście mam sporo
rzeczy na głowie, ale byłoby moją hańbą, gdybym nie przyjął gościa, który
przyjechał z tak daleka. Proszę za mną.
James
schylił lekko głowę i Aleksander ruszył wzdłuż jednego z korytarzy, którego
ściany pomalowano na wyblakły ciemnoczerwony. Po kilku krokach jego ochroniarz
otworzył jedne z bocznych drzwi i oboje wyszli na zewnątrz. Gdy wsiedli do
dużego czarnego samochodu i ruszyli, ucięli sobie krótką pogawędkę na temat
podróży Jamesa, a także o ogólnej sytuacji na świecie. Po dotarciu na miejsce
docelowe oboje umilkli i wysiedli z samochodu. Stali przed wysokim,
prostokątnym budynkiem z czarnego szkła, na którego górze widniał emblemat
Instytutu.
- Imponujące, że
zastępca szefa ma własny budynek do dyspozycji – pochwalił James.
- Cieszy mnie, że przypadło
panu do gustu. Mogę jeszcze dodać, że w samym Instytucie również mam całe
piętro dla siebie.
- Robi wrażenie.
Po
wymienieniu uśmiechów, weszli do windy, którą James cały czas się zachwycał. Pojechali
na ostatnie piętro, gdzie znajdował się beżowy korytarz. Weszli przez pierwsze
czarne drzwi do biura, które niczym nie różniło się od tego w Instytucie. Gdy
oboje zasiedli, Aleksander machnął ręką na ochroniarza, więc ten wyszedł.
- Napiłby się pan
czegoś? – zapytał uprzejmie Farlow.
- Nie, dziękuję –
odparł James.
- A więc przejdźmy
do rzeczy.
- Też sądzę, że to
najlepszy pomysł – odchylił się na wygodnym fotelu z uśmiechem. – Muszę
przyznać, że imponują mi pańskie posunięcia. Oczywiście sprawą Cladesów zajmuje
się wiele osób i wydziałów, ale w końcu to pan odpowiada za ulepszenie tej
energii.
- Rzeczywiście. Aczkolwiek
jestem trochę rozczarowany postanowieniem Rady. Miałem nadzieję, iż dostanę
pozwolenie na wykorzystanie zasobów naszego miasta w trybie natychmiastowym.
- Wie pan jak to
jest. Ci obrońcy Ziemi zawsze mają swoje do powiedzenia.
- Dokładnie. A tu
przecież chodzi o ludzi, prawda? Im więcej energii uzyskamy z jednego Cladesa,
tym mniej będzie musiał cierpieć.
- Całkowicie się z tym
zgadzam. Zastanawia mnie tylko, gdzie pan wykonuje te badania? Słyszałem, że
macie specjalną fabrykę, ale nie sądzę, żebyście wybudowali ją w ciągu paru
dni.
- Oczywiście, że nie
– uśmiechnął się Aleksander, sięgając do szafki. – Użyliśmy opuszczonego budynku
niedaleko naszych wzgórz.
- W takim razie
musiał być w dobrym stanie.
- Tak – przytaknął,
biorąc do buzi wąskiego, czarnego papierosa. - Nie był zniszczony, tylko
nieużywany, co umożliwiło nam niezwłoczne rozpoczęcie pracy. W końcu pozostałe
zasoby nie dają nam wiele czasu.
- Niestety. Dlatego
też szkoda, że tak mało osób poddaje się oddaniu swojej energii – James rzucił
mu uważne, długie spojrzenie.
- To mnie boli
najbardziej – odparł Farlow, zapalając papierosa. - Rozumiem obawy Cladesów
przed takim, nazwijmy to zabiegiem, ale, między nami, wykazują się egoizmem.
Powinniśmy współpracować ze sobą w tak ciężkich czasach.
- Nie inaczej. Ale
cóż poradzić? Z tymi Cladesami zawsze był problem.
James
westchnął, spoglądając na regał z kolorowymi teczkami. Dopiero po chwili
zwrócił znów wzrok na Aleksandra. James splótł ciemne palce przed sobą i
pochylił się nad jasnym biurkiem, patrząc w jego zielone oczy.
- Czy mógłbym
zobaczyć jedną z pracowni, gdzie pobiera się energię od Cladesów? Wiem, że to
dość śmiała prośba, ale doprawdy intryguje mnie, jak to wygląda. A skoro już tu
jestem, to bardzo zależałoby mi, żeby nie przegapić takiej szansy.
Aleksander
wydał przeciągłe mruknięcie w zamyśleniu, wydmuchując przy tym dym z ust. Po
chwili jednak wyprostował się i znów zajrzał do szuflady. Wyciągnął z niej
tablet i przez jakiś czas przebiegał po nim palcami, wyraźnie coś sprawdzając.
W końcu wydał z siebie pomruk wyrażający aprobatę.
- Ma pan szczęście,
panie Parker. Pracownia już jest wolna. Możemy udać się tam natychmiast, jeśli
nie ma pan nic przeciwko.
- To wyśmienicie!
Bardzo dziękuję za pańską gościnność.
Przez
chwilę przez twarz Aleksandra przemknął cień rozbawienia, ale szybko zniknął za
przesadnie kurtuazyjnym uśmiechem.
- Przyjemność po
mojej stronie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz