sobota, 27 grudnia 2014

Zdrajca

Dorian szedł z dwiema butelkami wypełnionymi wodą. Szarobrązowy gryzoń dreptał tuż obok niego, jakby był domowym zwierzątkiem. Wspinali się po drodze wijącej się zygzakiem ku górze skały, gdzie czekała na nich Vivian. Dorian nie spieszył się, gdyż bardzo podobał się mu widok wokół. Mógł stąd podziwiać niższe części ścieżki, którą przeszedł już wcześniej, korony drzew pokrywające dalszą część góry, a w oddali nawet dało się dostrzec końcówkę Rockeath napełniające go tęsknotą. Mimo że zaczął przyzwyczajać się do otaczającej go natury i lubił spędzać czas ze swoją siostrą, miał już dość tej wyprawy. Sam do końca nie rozumiał, po co w nią ruszyli i chciał, żeby jak najszybciej z niej wrócili. Ale Vivian zdawała się nawet o tym nie myśleć.
- Jestem już zmęczony, wiesz? – mruknął, patrząc na swoje zwierzątko, jakby oczekując jakiejś odpowiedzi. – No tak. Ty nic nie wiesz.
Nagle rozległ się wielki huk, który poniósł się echem z dołu aż na górę.
- Nic mi nie jest – krzyknął, unosząc głowę.
Spojrzał znów w stronę, z którego dobiegł dźwięk. Niżej zobaczył poruszenie drzew, a po chwili dostrzegł kilka postaci ludzkich oraz zwierzęcych, które poruszały się bardzo szybko. Dorian wybałuszył oczy i rzucił się biegiem na górę. Gdy wyszedł na szczyt, Vivian już na niego czekała z niepokojem wymalowanym na twarzy.
- Co to było? – zapytała.
- Strzał. W tym lesie na dole są jacyś ludzie i coś jeszcze. Nie jestem pewien. W każdym razie miało cztery łapy i założę się, że jest w stanie nas wyczuć.
Vivian otworzyła szerzej oczy ze zdumienia. Po chwili jednak potrząsnęła głową i odwróciła się. Wzięła z ziemi dwa talerze z mierną potrawą i wcisnęła mu jedną do rąk. Złożyła kieszonkowy przyrząd do pieczenia i wrzuciła go do plecaka, po czym ruszyła w dół na drugą stronę gór, więc Dorian poszedł za nią.
- Mogą nas łatwo wyśledzić – rzekła Vivian. - Gdyby byli sami, to nie mielibyśmy problemu. Ale jeśli mają zwierzęta tropiące to po nas. Po co w ogóle wysłali za nami pościg? Nie powiem, że się tego nie spodziewałam, ale nie sądziłam, że naprawdę tak zrobią.
Vivian szła szybkim krokiem. Choć skaliste podłoże było nierówne, zdawała się nie zwracać na to uwagi. Zupełnie jakby od zawsze chodziła po górach. Choć Dorian też dawał sobie radę, nie mógł się nadziwić, jakim cudem Vivian nie miała z tym problemów.
Chłopak obejrzał się za siebie, jakby chciał upewnić się, że nikt za nimi nie idzie, po czym odwrócił się przodem i zmrużył oczy, wpatrując się w swoje buty.
- Więc musimy zmienić albo zatrzeć swój zapach – oznajmił.
- Racja – kiwnęła głową. - Mam pomysł. Pójdziemy tam, gdzie wczoraj. Pamiętasz tę małą przepaść? Przeskoczysz przez nią, a ja pójdę w inną stronę, rozprowadzając zapach tego mydła, które używamy.
- Ja to zrobię.
- Nie ma mowy.
- Vivian, oni szukają mnie.
- Dlatego nie podasz się im na tacy!
- Nie mam najmniejszego zamiaru! Po prostu ich oszukam. Jestem od ciebie szybszy i sprawniejszy. Poza tym zwierzaki na pewno mają tropić mnie. Ja pójdę.
Przez krótką chwilę patrzyli sobie wzajemnie w oczy, w końcu jednak Vivian westchnęła ze zrezygnowaniem.
- Świetnie! Tylko nie waż się wpaść w ich ręce.
- Dobrze – uśmiechnął się.

Dorian wstał z ziemi i spojrzał na siebie. Był cały ubrudzony i umazany ściółką leśną. Uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem, po czym wyciągnął z kieszeni zbiorniczek i popsikał się jego zawartością.
- Ale śmierdzę – mruknął do siebie.
Schował buteleczkę i ruszył wzdłuż wysokiej skalnej ściany. Zastanawiał się, którą drogą powinien zejść, żeby znaleźć Vivian, ale nagle usłyszał nienaturalny dźwięk. Przykleił się do ciemnego kamienia i nasłuchiwał. Gdy rozpoznał tupot kilku nóg i nieludzkie sapanie, coś skręciło mu się w brzuchu. Podszedł do dość sporej szczeliny w ścianie i zaczął się w nią wpychać, ale okazała się zbyt wąska. Tymczasem słyszał, że zwierzę jest coraz bliżej. Zaczął bezgłośnie przepraszać i prosić skałę, żeby była trochę dalej, ale ona wciąż pozostawała na swoim miejscu. Zamknął oczy i kontynuował błagania, aż usłyszał warknięcie. Gwałtownie podniósł powieki i spojrzał w bok. Ujrzał dużego psa, który był krzyżówką owczarka niemieckiego i husky, który warczał na niego.
- No błagam – mruknął z beznadzieją w głosie.
W jednej chwili zwierzę rzuciło się na niego. Dorian zacisnął powieki, a po chwili upadł na ziemię. Ze zdziwieniem jednak stwierdził, że nie czuje ani żadnego gryzienia, ani ciężaru na ciele. Gdy otworzył oczy, okazało się, że leży pomiędzy dwoma skałami, a pies, wściekle szczekając, próbuje się do niego dostać, ale bez skutku. Dorian ze zdziwieniem podniósł się i spojrzał na ścianę najpierw z jednej, potem z drugiej strony.
- Dziękuję wam – wyszczerzył się.
Przyłożył dwa palce do czoła, salutując rozjuszonemu zwierzęciu, po czym odwrócił się i pobiegł wzdłuż wąskiego przejścia. Dopiero po długim przeciskaniu się wyszedł na otwartą przestrzeń. Przed nim rozpościerała się wyżółkła polana, na której gdzieniegdzie leżały spore głazy, a dopiero daleko w dole znajdował się las. Dorian rozejrzał się za potencjalnym zagrożeniem, a gdy nie dostrzegł żadnego, ruszył w dół, by znaleźć siostrę.

Vivian siedziała oparta o skałę, ale nie czuła jej chłodu przez brązową bluzę na sobie. Włosy miała rozpuszczone i czuła, jak wiatr delikatnie bawi się nimi. Wpatrywała się w lekkie poruszenie liści flory, która ją otaczała. Mimo nadejścia nocy, niebo było bezchmurne, a gwiazdy i księżyc stanowiły dobre oświetlenie. Trawa łagodnie falowała, niosąc ze sobą odgłosy różnych zwierząt. Vivian uśmiechnęła się do siebie, gdy usłyszała również ciche chrapanie Doriana. Cieszyła się, że nic mu się nie stało. O mało nie zemdlała, gdy usłyszała o jego małej przygodzie z wściekłym psem i „magiczną szczeliną”. Pokręciła głową z niedowierzaniem, że pozwoliła mu na coś takiego. Choć i tak nie byłaby w stanie go powstrzymać. Wciąż zaskakiwała ją jego dojrzałość, ale z drugiej strony wiedziała, że nie powinno jej dziwić. W końcu dzieciństwo Doriana nie było łatwe. Nie dość, że rodzice nigdy nie mieli dla nich obojgu czasu, to spłonęli na ich oczach na pokazie własnego wynalazku. W dodatku Dorian od początku doznawał wielu przykrości z powodu prospere clades. Był poniżany, odpychany i poniewierany wśród rówieśników. Nic dziwnego, że okazał się dojrzalszy niż oni.
Nagle Vivian poczuła znajome kręcenie w nosie. Wiedziała, że to od uczulenia, ale nie widziała, żeby wokół niej znajdowało się coś, co mogło je wywołać. Starała się powstrzymać kichnięcie, ale w końcu nie udało się jej. Ostrożnie podniosła się na nogi i omal nie krzyknęła, gdy z nieba, a raczej ze ścieżki znajdującej się nad ich kryjówką, zeskoczyła postać w masce, która trzymała coś w ręku. Vivian z sercem w gardle stanęła na środku wejścia i sięgnęła do kieszeni spodni.
- Odejdź stąd i zostaw nas – powiedziała stanowczo.
Zamaskowany mężczyzna powoli uniósł ręce do góry. Vivian ścisnęła w rękach zbiorniczki z trucizną odbierającą świadomość. Gdy kichnęła, obcy człowiek przyłożył rękę do swojej głowy.
- Nie ruszaj się! – ostrzegła Vivian.
Mężczyzna zastygł na chwilę w bezruchu, po czym złapał się za tył głowy i zaczął coś robić. Vivian rzuciła się w jego stronę ze strzykawką w jednym ręku, ale ten ją zablokował i zaskakująco lekko odepchnął od siebie. Po tym ściągnął z twarzy maskę i Vivian poczuła, jakby ktoś wbił jej nóż w serce. Wszędzie poznałaby tę rudą czuprynę. Nawet w środku nocy.
- Żartujesz sobie – szepnęła.
- Vivian, posłuchaj mnie.
- Nie – powiedziała i z przerażeniem cofnęła się o krok. - Nic nie mów. Wynoś się stąd. Nie pozwolę ci zabrać Doriana. Nie obchodzi mnie, co usłyszałeś, nie oddam ci go!
Do jej oczu napłynęły łzy. Emmett zrobił minę, jakby ktoś go kopnął. Zawsze tak robił, kiedy miał wyrzuty sumienia.
- W tej chwili jestem tutaj tylko ja – jego głos był spokojny, ale dało się wyczuć desperację. - Tam czekają inni. Oni nie będą mieli dla was żadnej litości. Musisz pójść ze mną.
- Nie.
- Dorianowi nic nie będzie.
- Nie.
- Tylko musisz pójść ze mną.
- Nie!
- Vivian, musisz mi zaufać.
- Nie – zawołała, a po jej policzkach spłynęły łzy. – Ufałam ci całe życie, Emmett. Wierzyłam ci, polegałam na tobie i pomagałam ci. Nawet miałam nadzieję, że kiedy skończysz bawić się kobietami i przestaniesz się wygłupiać, może mógłbyś dostrzec moje uczucia – jej głos się załamał.
Oczy Emmetta rozszerzyły się do wielkości spodków, po czym na jego twarzy pojawił się wyraz beznadziei i błagania.
 - I nie rób miny, jakby właśnie spełniał się twój największy koszmar! – warknęła Vivian. - Rozczarowałeś mnie i zawiodłeś. A teraz zniknij mi z oczu. Damy radę uciec przed wami z Dorianem.
Przez dłuższą chwilę panowała cisza. Vivian z zaczerwionymi oczami wbijała wzrok w Emmetta, który w końcu zacisnął powieki, marszcząc przy tym brwi.
- Nie dacie sobie rady, Vivian.
- Damy. Zresztą co to cię obchodzi?
- Na litość boską, gdybym chciał, zabiłbym cię już ze trzy razy! Tamci ludzie mają cię gdzieś. Interesuje ich tylko Dorian.
- Dorian jest moim życiem – oznajmiła stanowczo. - Nie potrzebuję twojego ratunku
- Nie ratuję ciebie, tylko… - zatrzymał się w połowie zdania.
Vivian wydawało się, że przez chwilę widziała przerażenie w jego oczach, ale nie była pewna przez półmrok. A jeśli nawet, to trwało tylko krótką chwilę.
- Tylko siebie? – dokończyła za niego.
- Musisz ze mną iść.
- Skończyłam z tobą rozmawiać – odwróciła się.
- Vivian. Błagam cię!
Ale Vivian ruszyła w stronę jaskini, nie oglądając się za siebie. Emmett wziął głęboki wdech, po czym sięgnął po pistolet.
- Wybacz mi.
I strzelił.

Gdy wielkie, drewniane drzwi stanęły otworem, wylała się z nich fala ludzi. Sporo z nich przybyło tylko w postaci hologramów. Część miała na sobie białe kitle, inni jednolite uniformy, niektórzy garnitury. Byli w różnym wieku i rozmawiali w małych grupkach z zaniepokojonymi minami. Co jakiś czas zatrzymywali się, by przywitać się z kimś, kogo dość dawno nie widzieli.
- Zwołują radę coraz częściej – rzekł z niezadowoleniem młody mężczyzna z bardzo wyraźnym azjatyckim akcentem.
- Gdy tylko zaakceptowali pomysł pobierania energii z Cladesów, było wiadome, że tak się stanie – odparł mu staruszek, idący obok.
- Badania wciąż nie są zakończone. Nie zdziwię się, jeśli jutro znów każą nam przyjechać – kobieta w średnim wieku pokręciła głową z dezaprobatą. – Co o tym sądzisz, James?
Spojrzała na ciemnoskórego mężczyznę przerastającego ją o głowę, który szedł obok, Rozglądał się po pomieszczeniu, z którego wychodziło kilkanaście korytarzy, jakby kogoś szukał. Na wspomnienie swojego imienia odwrócił się z lekkim zaskoczeniem wymalowanym na twarzy.
- Czy ty w ogóle nas słuchałeś? – dopytywała kobieta.
James uśmiechnął się przepraszająco i otworzył buzię, żeby odpowiedzieć, ale nagle coś odwróciło jego uwagę.
- Przepraszam, muszę iść – rzucił i ruszył w stronę jeszcze większego tłumu. - Do zobaczenia.
Przeciskał się przez ludzi, co ze względu na jego szerokie barki nie było zbyt trudne. Mruczał pod nosem przeprosiny, podążając za wysokim mężczyzną ze starannie ulizaną fryzurą.
- Panie Farlow – zawołał, gdy znalazł się dostatecznie blisko.
Aleksander zatrzymał się wpół kroku i powoli odwrócił w jego stronę. Gdy spotkał spojrzenie ciemnobrązowych oczu Jamesa, jego kąciku ust drgnęły w geście uprzejmego uśmiechu.
- Panie Parker – powiedział powoli.
- Miałem nadzieję, że pana złapię – zatrzymał się krok przed nim. - Rozumiem, że jest pan niezwykle zajętym człowiek, lecz chciałbym wyrazić swój podziw dla pańskiej pracy i porozmawiać chwilę, jeśli to możliwe.
- Rzeczywiście mam sporo rzeczy na głowie, ale byłoby moją hańbą, gdybym nie przyjął gościa, który przyjechał z tak daleka. Proszę za mną.
James schylił lekko głowę i Aleksander ruszył wzdłuż jednego z korytarzy, którego ściany pomalowano na wyblakły ciemnoczerwony. Po kilku krokach jego ochroniarz otworzył jedne z bocznych drzwi i oboje wyszli na zewnątrz. Gdy wsiedli do dużego czarnego samochodu i ruszyli, ucięli sobie krótką pogawędkę na temat podróży Jamesa, a także o ogólnej sytuacji na świecie. Po dotarciu na miejsce docelowe oboje umilkli i wysiedli z samochodu. Stali przed wysokim, prostokątnym budynkiem z czarnego szkła, na którego górze widniał emblemat Instytutu.
- Imponujące, że zastępca szefa ma własny budynek do dyspozycji – pochwalił James.
- Cieszy mnie, że przypadło panu do gustu. Mogę jeszcze dodać, że w samym Instytucie również mam całe piętro dla siebie.
- Robi wrażenie.
Po wymienieniu uśmiechów, weszli do windy, którą James cały czas się zachwycał. Pojechali na ostatnie piętro, gdzie znajdował się beżowy korytarz. Weszli przez pierwsze czarne drzwi do biura, które niczym nie różniło się od tego w Instytucie. Gdy oboje zasiedli, Aleksander machnął ręką na ochroniarza, więc ten wyszedł.
- Napiłby się pan czegoś? – zapytał uprzejmie Farlow.
- Nie, dziękuję – odparł James.
- A więc przejdźmy do rzeczy.
- Też sądzę, że to najlepszy pomysł – odchylił się na wygodnym fotelu z uśmiechem. – Muszę przyznać, że imponują mi pańskie posunięcia. Oczywiście sprawą Cladesów zajmuje się wiele osób i wydziałów, ale w końcu to pan odpowiada za ulepszenie tej energii.
- Rzeczywiście. Aczkolwiek jestem trochę rozczarowany postanowieniem Rady. Miałem nadzieję, iż dostanę pozwolenie na wykorzystanie zasobów naszego miasta w trybie natychmiastowym.
- Wie pan jak to jest. Ci obrońcy Ziemi zawsze mają swoje do powiedzenia.
- Dokładnie. A tu przecież chodzi o ludzi, prawda? Im więcej energii uzyskamy z jednego Cladesa, tym mniej będzie musiał cierpieć.
- Całkowicie się z tym zgadzam. Zastanawia mnie tylko, gdzie pan wykonuje te badania? Słyszałem, że macie specjalną fabrykę, ale nie sądzę, żebyście wybudowali ją w ciągu paru dni.
- Oczywiście, że nie – uśmiechnął się Aleksander, sięgając do szafki. – Użyliśmy opuszczonego budynku niedaleko naszych wzgórz.
- W takim razie musiał być w dobrym stanie.
- Tak – przytaknął, biorąc do buzi wąskiego, czarnego papierosa. - Nie był zniszczony, tylko nieużywany, co umożliwiło nam niezwłoczne rozpoczęcie pracy. W końcu pozostałe zasoby nie dają nam wiele czasu.
- Niestety. Dlatego też szkoda, że tak mało osób poddaje się oddaniu swojej energii – James rzucił mu uważne, długie spojrzenie.
- To mnie boli najbardziej – odparł Farlow, zapalając papierosa. - Rozumiem obawy Cladesów przed takim, nazwijmy to zabiegiem, ale, między nami, wykazują się egoizmem. Powinniśmy współpracować ze sobą w tak ciężkich czasach.
- Nie inaczej. Ale cóż poradzić? Z tymi Cladesami zawsze był problem.
James westchnął, spoglądając na regał z kolorowymi teczkami. Dopiero po chwili zwrócił znów wzrok na Aleksandra. James splótł ciemne palce przed sobą i pochylił się nad jasnym biurkiem, patrząc w jego zielone oczy.
- Czy mógłbym zobaczyć jedną z pracowni, gdzie pobiera się energię od Cladesów? Wiem, że to dość śmiała prośba, ale doprawdy intryguje mnie, jak to wygląda. A skoro już tu jestem, to bardzo zależałoby mi, żeby nie przegapić takiej szansy.
Aleksander wydał przeciągłe mruknięcie w zamyśleniu, wydmuchując przy tym dym z ust. Po chwili jednak wyprostował się i znów zajrzał do szuflady. Wyciągnął z niej tablet i przez jakiś czas przebiegał po nim palcami, wyraźnie coś sprawdzając. W końcu wydał z siebie pomruk wyrażający aprobatę.
- Ma pan szczęście, panie Parker. Pracownia już jest wolna. Możemy udać się tam natychmiast, jeśli nie ma pan nic przeciwko.
- To wyśmienicie! Bardzo dziękuję za pańską gościnność.
Przez chwilę przez twarz Aleksandra przemknął cień rozbawienia, ale szybko zniknął za przesadnie kurtuazyjnym uśmiechem.
- Przyjemność po mojej stronie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy