środa, 18 lutego 2015

Początek końca

Vivian usiadła pod jednym z drzew, ciężko dysząc. Rzuciła na ziemię plecak z bronią, patrząc na nią podejrzliwie. Od kilku dni nie robiła praktycznie nic innego niż strzelanie. Pistolety oznaczone niebieskim pierścieniem na spuście zostały załadowane nabojami jedynie ze środkami odurzającymi. A wciąż skręcało ją w żołądku na myśl o tym, że miałaby celować do ludzi. Dlatego miała cichą nadzieję, że będzie musiała użyć jedynie broni z czerwonym znakiem, w której znajdowała się prawdziwa, silnie wybuchowa amunicja przeznaczona do ostrzału maszyn.
- Wyglądasz tragicznie – rozległ się znajomy głos za jej plecami.
Vivian wzdrygnąwszy się, odwróciła się i delikatnie uśmiechnęła na widok kierowcy, który zabrał ją i Emmetta z Instytutu.. Mężczyzna o żółtawej cerze i czarnych włosach patrzył na nią ciemnobrązowymi, lekko skośnymi oczami.
- Twoja mina ma negatywny wpływ na środowisko.
- Dzięki, Fain.
Kierowca zaśmiał się, ukazując wszystkie równe zęby i kucnął obok. Kąciki ust Vivian mimowolnie podjechały do góry.
- Mówię tylko, żebyś przestała się martwić tym – Fain rzucił znaczące spojrzenie na plecak z bronią. – Na twoim miejscu bardziej przejmowałbym się Dorianem.
- To jest stan ciągły.
- Z pewnością – uśmiechnął się. – Tak czy inaczej myśl o nim. Lub o miejscu, w którym siedzisz. Jak teraz wygląda. Każdy musi dać z siebie wszystko, żeby zostało takie, jakie jest. Albo żeby chociaż odniosło jak najmniej szkód – położył  dłoń na jej ramieniu. – Nie będziecie nikogo zabijać. Pamiętaj o tym.
Przez dłuższa chwilę Vivian wstrzymała jego wzrok, po czym kiwnęła głową. Fain uśmiechnął się szeroko na ten widok, podniósł się i poszedł dalej. Vivian odwróciła się do tyłu, by przyjrzeć się zielonej trawie poruszonej przez wiatr. Zdrowym korom drzew i ich tańczącym koronom, za którymi widać było zbocza gór.
Nagle poderwała się na równe nogi. Rzuciła pistolety wcześniej przyczepione do paska spodni i wbiegła na ścieżkę prowadzącą na szczyty.

Charlotte patrzyła, jak James z kilkoma innymi mężczyznami rozkładali sprzęt snajperski na zboczu wzgórza. Dziwiła się, że mogli posługiwać się czymś takim. Poprzedniej nocy Enya uczyła ją strzelać, ale Charlotte okazała się beznadziejna. Przez kilka godzin nie mogła nawet wcelować w tarczę. Dopiero gdy przypadkiem trafiła w jej środek, Enya pozwoliła jej iść spać. Ale widziała, że kobieta była skołowana jej bezużytecznością. Dlatego dali jej tylko jeden pistolet załadowany silną trucizną, powodującą utratę przytomności w momencie, gdy wbije się w ludzkie ciało, na wypadek gdyby musiała się bronić. Choć wszyscy mieli nadzieje, że do tego nie dojdzie. Charlotte poszła z grupą odbijającą Doriana tylko ze względu na swój zawód. Jej zadanie polegało na bezpiecznym odłączeniu chłopca od aparatury, do której prawdopodobnie był przyczepiony i dziewczyna miała nadzieję, że nie będzie musiała robić nic poza tym. Spojrzała ze zmartwieniem na dolinę, gdzie jeszcze niedawno znajdowała się opuszczona fabryka. W tej chwili dym buchał z jej kominów, a wokół kręciło się mnóstwo ludzi ubranych albo na czarno, albo na biało. Charlotte domyślała się, że to zapewne mieszanka naukowców i ochroniarzy. Obawiała się, że nie uda im się odbić Doriana. Wtedy nie mogłaby spojrzeć w oczy Vivian, która przed rozdzieleniem się zalana łzami prosiła ją, żeby uratowała jej braciszka. A przecież Charlotte nie mogła nic zrobić. Na domiar złego przybijała ją świadomość, że im więcej czasu mijało, tym bardziej wątpiła w to, że rozwiązanie sprawy z Farlowem wyjaśni jej, co stało się z Oliverem.

Emmett przechodził kolejny raz w celu sprawdzenia, czy wszyscy są na miejscach i mają potrzebne rzeczy, co jakiś czas zatrzymując się przy przerażonych cywilach, by ich uspokoić. Im robiło się później, tym na niebie pokazywało się coraz więcej ciemnych chmur, popędzanych przez silniejszy wiatr. Emmett nawet zastanawiał się, czy istniało prawdopodobieństwo, że potem spadnie czarny deszcz.
- Panie Wordsworth – odezwał się kobiecy głos za jego plecami.
Emmett rozejrzał się w poszukiwaniu jego źródła, aż w końcu znalazł kobietę w średnim wieku, która patrzyła na niego zaniepokojona.
- Tam obok siedziała jeszcze jedna dziewczyna, ale nagle wstała i pobiegła tamtą ścieżką.
Emmett podążył wzrokiem za jej palcem i uświadomiwszy sobie, że to miejsce Vivian, zrobił minę, jakby coś go zabolało.
- Taka w ciemnych włosach z lokami? – mruknął niechętnie.
Kobieta pokiwała głową.
- Dziewczyno, poważnie? – Emmett sarknął w stronę gór, po czym odwrócił się do kobiety siedzącej obok. – Mówiła coś?
- Ani słowa. Rozmawiała wcześniej z panem Williamsem.
- Wiesz o czym rozmawiali?
- Tylko ją uspakajał. Powiedział, że powinna martwić się o Doriana, a nie o strzelanie.
- I na pewno pobiegła w góry? Nie w dół?
- Tak.
- Zawsze mówiłem, że te kobiety mnie kiedyś wykończą – burknął. – Dobrze, dziękuję. Gdy będzie szedł któryś z dowodzących, powiedz, że po nią poszedłem.
Wbiegł na ścieżkę, która prowadziła w góry. Na jego szczęście widział ślady, ale deszcz mógł spaść w każdej chwili, więc pospieszył się. W dodatku zostało niewiele ponad godzinę do planowanego rozpoczęcia, a Farlow mógł ruszyć wcześniej.
Emmett przemierzał strome ścieżki, czując jak pot spływa mu po plecach, ale nigdzie nie widział Vivian, a jej ślady stawały się coraz mniej widoczne. W końcu zatrzymał się i oparł o skalną ścianę, dysząc głęboko. Rozejrzał się wokół, by określić, gdzie się znajdował. Zamknął oczy, przypominając sobie wszystkie miejsca, o których Vivian mówiła. Obraz jej twarzy przelatywał mu przed oczami z zawrotną prędkością, ale wciąż nie wiedział, gdzie mogłaby pójść. W końcu podniósł powieki i spojrzał na skałę, o którą się opierał. Położył ręce na biodrach i spojrzał w niebo, nie wierząc w to, co miał zamiar zrobić.
- Droga skało, Vivian chce chronić twoich górskich przyjaciół, a ja muszę chronić ją, więc byłoby bardzo miło z twojej strony, gdybyś jakoś podpowiedziała mi, gdzie ona jest.
Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w kamienną ścianę, ale ta zdawała się mieć głęboko w poważaniu jego prośbę. W końcu chłopak prychnął pod nosem i ruszył w dalszą drogę, ale potknął się o coś i upadł. Gdy spojrzał pod nogi, okazało się, że sprawcą był korzeń. Dam głowę, że wcześniej go tu nie było. Emmett kucnął przed nim i wbił w niego wzrok, oczekując, że ożyje i wskaże mu drogę, ale ten nie drgnął. Rudzielec zrobił nadąsaną minę i już miał się odwrócić, gdy nagle coś dostrzegł. Małe żłobienie, które przypominało mu pewne miejsce. Nagle wybałuszył oczy, zerwał się i zawrócił w dół.

Vivian podeszła do dość dużej szczeliny w czarnej ścianie skalnej. W środku zwisała ciemna roślinność, która sprawiała wrażenie, jakby nic wewnątrz nie było. Vivian przyłożyła czoło do krawędzi i delikatnie przejechała po niej ręką. Rozległ się odgłos pocieranych o siebie skał i szczelina rozszerzyła się tak, że Vivian mogła się w nią wcisnąć. Włożyła ręce pomiędzy zwisające rośliny, odsunęła je i przeszła przez nie.
Westchnęła z zachwytu, gdy zobaczyła to miejsce. Choć wysoko nad jej głową wciąż znajdowało się sklepienie skał, z których gdzie niegdzie przez szczeliny wpadało światło dnia, wszędzie rosły drzewa o grubych gałęziach i korzeniach promieniujących na kilka metrów. Stała na kawałku kamiennej posadzki, a przed nią rozciągała się ciemna tafla wody pokryta wodną roślinnością. Ponad wodą wystawały pojedyncze głazy, jakby ktoś je ustawił w rządku. Ciągnęły się tak, aż na drugi brzeg. Tam znajdowały się skalne schody prowadzące do okrągłej budowli z półkolistym dachem podpartym na filarach. Przed największym otworem, będącym oknem, stała monumentalna fontanna z białego kamienia. Na jej środku znajdował się posąg kobiety, odzianej lekką tkaniną. Miała skrzyżowane nogi i rozpostarte ramiona, z których wyrastały ogromne skrzydła zwężające się ku dołowi. Głowa była spuszczona, a wyraz jej twarzy pozostawał błogi i spokojny. Z podestu, na którym stała, wciąż wylewała się woda i opadła na kolejne stopnie, aż wpadała do jeziorka.
Vivian ściągnęła buty i ostrożnie weszła na kamień znajdujący się najbliżej. Przechodziła z jednego na drugi, uważając, żeby nie pośliznąć się przy tym. W końcu wylądowała na drugim brzegu i powoli podeszła po niskich kamiennych schodach do budowli. Gdy weszła do środka, bez zdziwienia, acz z zadowoleniem, stwierdziła, że nic w środku nie było. Żadnych rysunków graffiti, żadnych napisów. Jedynie obskurne ściany, na których zamieszkał grzyb i jakieś nietypowe rośliny.
Dziewczyna przeszła przez okno i stanęła na krawędzi białego kamienia, który otaczał rzeźbę. Przeszła kawałek tak, by widzieć jej przód. Ze świecącymi oczami patrzyła na precyzję żłobień piór oraz ręki, doskonale odzwierciedlającej anatomię ludzkiego ciała. Nie wiedzieć czemu, zapragnęła jej dotknąć. Wyciągnęła dłoń i gdy położyła ją na palcach rzeźby, coś ją odrzuciło i runęła w krzewy.
Malutka Vivian siedziała na kolanach taty na jednej z płaskich skał wijących się wzdłuż kamiennych schodów. Oboje patrzyli w stronę kolistego budynku. Jej mama trzymała blade, śpiące niemowlę, które w ogóle nie płakało. Rodzice mówili jej, że Dorian był chory, a lekarze nie mogli mu pomóc. W tamtej chwili jednak poszli do babci, która właśnie brała na ręce swojego wnuka. Matka odsunęła się kawałek, po czym spojrzała na męża Kiwnięciem głowy i uśmiechem dodał jej trochę otuchy. Potem oboje zwrócili wzrok w stronę staruszki. Babcia weszła na krawędź fontanny i przesunęła się na jej koniec. Odwinęła tkaninę, w którą Dorian był zakutany, kucnęła i zanurzyła go w wodzie tak, żeby nie zamoczyć główki. Zaczęła mówić coś pod nosem w obcym języku. Dorian w tym czasie podniósł powieki i odsłonił swoje błękitne i ciemnobrązowe oczy, ale wciąż nie płakał. Wpatrywał się jak zaczarowany w posąg. Nagle babcia zamilkła, pochyliła głowę, jakby się kłaniając, i zanurzyła główkę Doriana. Rozległ się grzmot. Całe miejsce zalało się białym światłem. A gdy obecni byli w stanie otworzyć oczy, na tafli wody pojawiła się skomplikowana, złota siatka przypominająca układ krwionośny. Wszystkie linie prowadziły do Doriana wciąż zanurzonego w wodzie. Jego mama podeszła bliżej, bojąc się o niego, ale zanim weszła na biały kamień, woda wróciła do swojej postaci, a babcia wyciągnęła dziecko. Odwróciła go plecami i poklepała delikatnie. Dorian wypluł wodę i po chwili rozpłakał się po raz pierwszy od dnia narodzin. Vivian poczuła, jak jej tata odetchnął z ulgą i zobaczyła, że jej mama zalała się łzami. Babcia podniosła się i oddała kobiecie Doriana. Potem odwróciła się w stronę posągu i powiedziała „dziękuję”, ale to zauważyła tylko Vivian.

Ściągnęła brwi, czując, że wszystko ją boli. Po chwili jednak ze zdziwieniem otworzyła oczy, uświadomiwszy sobie, że ktoś również wymacuje jej nogi.
- Przepraszam, co ty robisz? – odezwała się Vivian.
Emmett spojrzał na nią zaskoczony. Po chwili na jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech, ale potem rzucił jej mordercze spojrzenie.
- Wykonuję badania kompleksowe! Przez te krzewy jesteś trochę poharatana. Ale to nic. Dasz radę iść. Wstawaj. Wychodzimy – podniósł się.
- Czekaj.
- Na co?
Vivian podniosła się na rękach. Uświadomiła sobie, że siedziała tuż przed wejściem do budowli. Emmett podał jej dłoń, więc wstała z jego pomocą i znów wyszła na krawędź fontanny.
- Chwilę temu stamtąd spadłaś! – Emmett wyrzucił ręce w górę.
- Bo mnie kopnęło.
- Co cię kopnęło?
- Nie wiem.
- Ludzie, zabijcie mnie – przejechał dłońmi po twarzy. - Nie będę drugi raz wyciągać cię stamtąd!
Vivian jednak nie zwracała uwagi na jego protesty. Podeszła do miejsca, w którym kiedyś stała jej babcia i kucnęła, po czym skłoniła głowę. Po jej policzkach spłynęły łzy i wpadły do fontanny. Delikatnie przejechała opuszkami palców po tafli wody.
- Dziękuję za uratowanie mojego brata i proszę o pomoc tym razem – powiedziała cicho.
Emmett uniósł jedną brew do góry, patrząc na nią jak na skończoną kretynkę. Po chwili Vivian podniosła się i podeszła do niego.
- Skończ z tą twarzą – rzuciła, ocierając policzki.
- To jest chore! I zaraźliwe! Wiesz jak tu trafiłem, a potem wszedłem? Gadałem do skał.
- Właśnie jakoś nie mogłam sobie wyobrazić, jakim cudem się tu dostałeś – powiedziała z rozbawieniem. – W każdym razie opowieści mojej mamy okazały się prawdziwe. A teraz chodźmy skopać tyłki ludziom Farlowa.

Grupa Jamesa zeszła w dół na dolinę. Przemierzyli spory kawałek pod osłoną lasu, aż w końcu zatrzymali się na tyłach fabryki. Siedzieli za krzewami, przyglądając się ludziom biegającym w tę i z powrotem. W końcu rozległ się pierwszy strzał po drugiej stronie budynku, który dał początek całej salwie.
- Teraz zobaczycie, na czym polega różnica między waszą technologią, a naszą Worviańską – wyszczerzył się James.
Gdy nacisnął przycisk na opasce i wysunął się z niej mały ekranik, na którym po chwili pojawili się Emmett, Vivian i Charlotte. A przynajmniej tak wyglądali. W rzeczywistości były to niezwykle realistyczne hologramy opracowane przez Jamesa i jego zespół.
Wszystkie państwa różniły się zaawansowaniem technologii w różnych kierunkach i zwykły się szczycić jednym odłamem. Worve zdecydowanie przodowało w dziale komputerowo-graficznym. W przeciwieństwie do Soulivon, które skupiało się na medycznych zastosowaniach coraz to świeższych innowacji. Charlotte musiała przyznać, że podziwiała fotokopię, którą stworzył James. Większość hologramów świeciła się, czasem falowała na konturach i była lekko prześwitująca, a te wyglądały jak prawdziwi ludzie. W dodatku wyświetlano je przez namacalny odbiornik zbudowany w kształcie ludzkiej dłoni i tam też się znajdował. Dzięki temu imitacje mogły trzymać w ręku dowolną rzecz, taką jak pistolet w tym wypadku.
W końcu w rogu ekranu pojawili się ludzie Farlowa, więc James zamknął opaskę i spojrzał w lewo, po czym kiwnął głową. Charlotte wzięła głęboki wdech, mając świadomość, ze za chwilę mieli wejść do budynku. Uwagę ludzi Farlowa miały przyciągnąć ostrzał frontowy i boczny oraz hologramy z drugiej strony. Został tylko tył, więc ruszyli do drzwi.


Grupa Enyi w końcu doczekała się, aż maszyneria podjechała na odpowiednią odległość. Vivian wyjrzała zza pnia na rząd dziesięciu pojazdów. Przypominały czołgi z wielkimi czerpakami, z których wychodziły rury o krawędziach zakończonych ostrzami. Choć wcześniej przedstawiono wszystkim te urządzenia na trójwymiarowym rysunku, ich widok na żywo robił nieprzyjemne wrażenie.
W końcu Enya wyszła na wysunięty kawałek gruntu i rozpostarła ramiona. Na ten znak wszyscy wstali, stanęli w rzędzie i zrobili dokładnie to samo co ona. Vivian żałowała, że nie widziała tego z boku. Ciężka maszyneria, gotowa do splądrowania lasu, przed którym wyrosła żywa tarcza, stojąca na naturalnym podwyższeniu wyżłobionym we wzgórzu. To musi być piękny widok.
Maszyny na chwilę ucichły, jakby zastygły w bezruchu, prawdopodobnie czekając na rozkazy z góry. Enya mrużyła oczy, starając się zajrzeć do wnętrza któregoś z pojazdów, ale nadaremnie. W końcu jednak silniki znów odpaliły i czerpaki uniosły się do góry, zatrzymując się na ich wysokości.
- Jeszcze chwilę – zawołała Enya.
Część urządzenia odwróciła się tak, że obracające się rury zakończone ostrzami wystawały w ich stronę. Po chwili zaczęły posuwać się do przodu i w końcu Enya wydała okrzyk bojowy. Wywołał on salwę, która kierowała wybuchające pociski na drugi koniec podpór czerpaków. Jeden z nich przekrzywił się, a po następnej serii strzałów runął na ziemię z ogromnym hukiem. Jednak pozostałe wciąż zbliżały się do nich nieuchronnie.
- Przegrupowanie! – ryknęła Enya.
Wszyscy ustawili się piątkami, w których podpory. Już po paru sekundach kolejne czerpaki przekrzywiały się, by następnie runąć z grzmotem na ziemię. W tym czasie Emmett i kilku wyszkolonych Worvianów, rozwalili gabloty, gdzie znajdowali się kierowcy nieruszonych pojazdów. A już po kilku minutach wszystkie maszyny się zatrzymały.
Enya zmrużyła oczy. patrząc w dół. Nie widziała, żeby ktoś się ewakuował, ale operatorzy znikli zza czarnego szkła, zza którego wcześniej było ich widać.
- Emmett? – odezwała się.
- Chyba cisza przed burzą – odpowiedział, rozglądając się ze skupieniem.
Nagle rozległ się głośny syk, potem jakiś łoskot. Grunt pod ich nogami zaczął się trząść, co zmusiło Enyę do cofnięcia się z krawędzi. Po chwili z ziemi wyrosły te same rury i przebiły kory drzew za nimi. Emmett wybałuszył oczy.
- Kurwa.

 Farlow zerknął ponad ekran, na którym widział wzgórza Middleheart. Uśmiechnął się na widok żony i podniósł się z fotela.
- Witaj, Lilith. Właśnie rozkazałem im pozbyć się przeszkód. Możemy teraz udać się do małego Cladesa. Mam co do niego wielkie plany, a wiesz…
Farlow urwał w pół zdania. Zszokowany spojrzał na czarną koszulę, w której widniała dziura po kuli, która przeszła przez jego płuco. Aleksander zdawał się chcieć coś powiedzieć, ale z jego buzi wydobył się tylko świst. Opadł na kolana i z trudem odwrócił głowę. Jego klatka piersiowa uniosła się wyżej, gdy zobaczył Adriena. Chłopak ostentacyjnie opierał się plecami i lewą stopą o ścianę. Jedną rękę miał w kieszeni, a drugą bawił się pistoletem.
- Nie wiem, co takiego planujesz, ale zapewniam cię, że mój pomysł będzie lepszy.
Farlow wypluł na ziemię krew, na co Adrien spojrzał pogardliwie. Lilith podeszła do postrzelonego i kucnęła przy nim.
- Wybacz, mężulku – wydęła usta w dzióbek. - Zawsze wolałam silniejszych – podniosła się. - Dobij go.
- Nie możemy go tak zostawić? – Adrien nadymał policzki.
- Nie. Z szoku może mu odbić i pomieszać nam plany. Ma w tym talent.
- Jak chcesz – wzruszył ramionami.
Adrien, nie racząc nawet spojrzeć na zielone oczy Aleksandra przepełnione bólem, szokiem i złością, nacisnął spust. Kula trafiła prosto w serce. Garrod odkleił się od ściany, schował pistolet do tylnej kieszeni, a potem ręce do przednich.
- Uczeń przerósł mistrza. Wspominałem, że lubię ten tekst? – zapytał beztrosko.
Lilith wywróciła oczami, po czym odwróciła się i wraz z Adrianem opuścili pomieszczenie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy