poniedziałek, 8 grudnia 2014

Żegnaj

Usłyszawszy jakieś stukanie, Charlotte zmarszczyła brwi. Przewróciła się na bok, przytulając do poduszki, jakby to miało zniwelować hałas. Lecz pukanie nasiliło się. Powoli otworzyła oczy i skierowała wzrok w stronę źródła dźwięku. Podskoczyła ze stłumionym okrzykiem, gdy zobaczyła człowieka za szklanymi drzwiami balkonu naprzeciwko jej łóżka. Choć panowała ciemność, gdy zaskoczenie minęło, Charlotte od razu rozpoznała sylwetkę. Nigdy by jej nie pomyliła. Znała ją na pamięć. Wygramoliła się spod kołdry i nie racząc zarzucić atłasowego szlafroku leżącego na krześle obok, podbiegła do balkonu w różowej bieliźnie. Gdy tylko otworzyła drzwi, chciała coś powiedzieć, ale Oliver natychmiast objął ją w pasie i pocałował namiętnie. Zjechał rękoma na dół i uniósł jej uda tak, że zaczepiła się o niego nogami. Podszedł do łóżka, na które rzucił ją, nie odrywając się od niej. Łapczywie czerpał przyjemność z jej ust i delikatnie pieścił jej ciało. Jednak gdy Charlotte podciągnęła jego bluzkę, obnażając umięśniony choć chudy tułów, Oliver odsunął się od niej. Oboje zaczerpnęli tchu, patrząc na siebie z pożądaniem, a zarazem tęsknotą w oczach. Oliver lekko złapał jej nadgarstki, by odsunąć je od swojej koszulki i ułożyć na pościeli. Charlotte spojrzała na niego z niepokojem, dostrzegłszy, że jego szare oczy szkliły się w półmroku. Otworzyła buzię, żeby coś powiedzieć, ale Oliver pokręcił przecząco głową.
- Kocham cię – szepnął.
Nachylił się i znów ją pocałował. Jednak nie tak łapczywie jak przedtem. Była to przepełniona czułością i delikatnością pieszczota, którą można obdarzyć jedynie kogoś niezwykle wyjątkowego. Może trwała chwilę, może wieki, ale musiała się skończyć. Gdy Oliver odsunął się od niej, pogłaskał ją pieszczotliwie po policzku. Na ustach błąkał się uśmiech, ale oczy wyrażały cierpienie.
- Bądź szczęśliwa – powiedział cicho.
Podniósł się z niej i odwrócił. Charlotte wstała z dezorientacją i niepokojem wymalowanymi na twarzy. Oliver szybkim krokiem przemierzył pokój i wyszedł przez szklane drzwi, gdzie przeskoczył balustradę. Charlotte krzyknęła za nim i wybiegła na balkon. Choć uderzyła w nią fala mroźnego wiatru, jej było gorąco, a serce waliło jak szalone. Wychyliła się i zobaczyła, Olivera wiszącego na obręczy piętro niżej. Potem puścił się i wylądował na czterech kończynach na ziemi. Krzyknęła za nim jeszcze raz, ale nie odwrócił się. Zaczęła go wołać, czując, jak łzy napływają jej do oczu. Oliver jednak w milczeniu przebiegł przez trawnik, wsiadł do samochodu i odjechał. Charlotte śledziła rozmazaną plamkę, dopóki nie znikła jej z jej pola widzenia wśród wysokich budynków. Cała roztrzęsiona starała się złapać oddech ale bezskutecznie. Osunęła się na zimną posadzkę i skuliła w kłębek. Nawet nie próbowała powstrzymywać łez, które obficie spływały po jej policzkach. Dopiero wtedy poczuła, że mroźny wiatr cały czas uderzał o jej prawie gołe ciało. Zaczęła trząść się zarówno z powodu zimna jak i zaskoczenia. Z trudem podniosła się z ziemi, by spojrzeć na inne bloki zbudowane z czarnego szkła. Choć w wielu z nich paliło się światło, miała wrażenie, że w ułamku sekundy wszyscy i wszystko przestało istnieć. Jak gdyby właśnie na świecie została tylko ona i chłód boleśnie przenikający ją do kości.

Emmett wyszedł spod prysznica już w brązowych bokserkach, wycierając ręcznikiem głowę. Gdy nacisnął przycisk, drzwi za nim zamknęły się cicho. Po chwili dało się słyszeć syczący odgłos suszenia i nad kabiną pojawiła się mała chmura. Emmett podszedł do lustra, by wystylizować swoją niebanalną fryzurę. W tym czasie spod pryszniców wyszło kilku jego nowych znajomych, którzy mieli równie zamyślone spojrzenia jak on.
W końcu odszedł od swojego ukochanego odbicia i stanął przy ścianie, do której przyczepiono suszarki w kształcie półkul. Stanął pod jedną z nich, zniżył ją tak, że zakryła całe jego włosy i włączył ją. Lubił to ciepło nagle pojawiające się na skórze głowy, która w ułamku sekundy zmieniała się z mokrej na suchą. Gdy urządzenie powróciło do stanu uśpienia, odsunął je na swoje miejsce i przeszedł do szatni. Po obu stronach ciągnęły się białe szafki zamykane na kartę zbliżeniową. W miejscu, gdzie kończyły się ich drzwiczki, zaczynała się podłużna ławka, na której leżały porozrzucane rzeczy osobiste. Otworzył swoją szafkę, spakował ręcznik do torby i ubrał się. Gdy zebrał wszystkie swoje dobra, wyszedł na bladożółty korytarz i ruszył w prawo.
Nigdy wcześniej nie miał okazji przebywać w tym budynku. Dopiero po wizycie i zaproszeniu od łowców talentów, zaczął tu przychodzić. Zwykle po wyczerpującym treningu wracał do domu, ale tego dnia miał udać się na spotkanie z potencjalnym pracodawcą, który był inicjatorem jego nowego szkolenia. Myśl o tym przyprawiała go o niepokój. Nigdy nie widział tego człowieka, a milczący łowcy talentów i program treningu z wykorzystaniem podobizn ludzi jako celów nie wróżyli dobrze.
Gdy wyszedł na zewnątrz, na parkingu czekał czarny duży samochód. Z niechęcią, ale bez wahania wszedł do środka, rzucając niedbale torbę na ciemne siedzenie. Zarówno kierowca jak i Emmett nie zadali sobie trudu, żeby przywitać się lub wymienić jakimikolwiek informacjami. Mężczyzna z przodu po prostu włączył silnik i odjechał, a pasażer wbił wzrok w szybę.
Po jakimś czasie pojazd zatrzymał się gwałtownie. Kierowca mruknął coś, że dotarli na miejsce. Emmett wziął torbę i wyszedł z samochodu, beztrosko trzaskając drzwiami. Zmarszczył brwi, patrząc na wzbijającą się do nieba budowlę Instytutu. Nigdy jej nie lubił. Zawsze przypominała mu jakąś obrzydliwą kałamarnicę, parszywie wbijającą swoje brudne macki w jego rodzinne miasto.
- Panie Wordsworth – rozległ się głęboki męski głos. – Zapraszam.
Emmett spojrzał na osobę, która go zawołała. Masywny, ciemnoskóry mężczyzna stał przy otwartych drzwiach podłużnego sektora. Emmett z nieskrywaną niechęcią wszedł do środka. Ciemnozielone ściany oraz stalowe drzwi zawsze go przytłaczały. Cieszył się, że nie musiał często bywać w Instytucie, a jednocześnie irytowało go, iż co jakiś czas i tak musiał do niego przychodzić.
Przewodnik ruszył w stronę drzwi na końcu korytarza, więc Emmett podążył za nim. Gdy przeszli przez nie, znaleźli się w małym pomieszczeniu z czterema windami. Weszli do jednej i pojechali na dziewiąte piętro. Kiedy wysiedli, trafili do szerokiego czerwonego korytarza.
- Zdejmij bransoletkę. Torba nie będzie ci potrzebna – odezwał się przewodnik.
Emmett przez chwilę mierzył go spod przymrużonych powiek, po czym w końcu ostentacyjnie ściągnął opaskę i wcisnął mu ją w rękę. Mężczyzna, wyraźnie rozbawiony, kiwnął głową i zapukał do czarnych drzwi. Usłyszawszy „wejść”, otworzył je, dając Emmettowi do zrozumienia, że powinien pójść sam, więc rudzielec zrobił to.
Pomieszczenie z pewnością było biurem. Prawa i lewa ściana zostały prawie całkowicie zasłonięte przez ciemnobrązowe, wysokie meble. Większość szafek pozostawała zamknięta, a w nielicznych otwartych poukładano kolorowe segregatory i teczki. Naprzeciwko Emmetta widniało ogromne okno z zasłoniętymi żaluzjami. Tuż przed nim stało jasne biurko, na którym w pełnym ładzie ułożono popielniczkę, papiery, projektor, telefon i odtwarzacz video. Przy obu końcach blatu znajdowały się czarne, duże fotele. Na jednym z nich siedział mężczyzna w średnim wieku ubrany w czarne spodnie od garnituru i taką samą koszulę bez krawatu. Krucze włosy miał starannie zaczesane do tyłu, a kocie zielone oczy przenikliwie wpatrywały się w gościa. W końcu, jakby zachęcony bezczynnością Emmetta, podniósł się i wystawił rękę.
- Alexander Farlow, miło w końcu poznać – ścisnął dłoń Emmetta. – Proszę się rozgościć.
Choć uśmiechnął się, nie było w tym nic wesołego ani nazbyt uprzejmego. Wyglądało to raczej jak przypadkowy grymas, co jeszcze bardziej pogłębiło niekomfortowe samopoczucie Emmetta, który w końcu zasiadł na niezwykle wygodnym fotelu.
- Jestem pod wrażeniem twoich umiejętności – zaczął Farlow. - Bez wątpienia masz wrodzony talent do strzelectwa. Widziałem nagrania z treningów i muszę przyznać, że jesteś jednym z moich faworytów. Jak podobały ci się moje szkolenia?
- Niezwykle wymagające i doskonale przygotowane – mruknął Emmett. - Nie rozumiem tylko, dlaczego mieliśmy strzelać do imitacji ludzi? Nie przypominam sobie, żeby na zawodach występowała taka dyscyplina.
- A szkoda – pochylił się, opierając brodę na rękach.
Zamilknął na krótką chwilę, wbijając świdrujący wzrok zielonych oczu w Emmetta, który poruszył się niespokojnie.
- Jak zapewne wiesz, parę dni temu odkryto nowe źródło energii pochodzące od Cladesów – odezwał się w końcu Farlow.
- Co to ma wspólnego ze mną? – uciął mu ostro Emmett.
Przez twarz Alexandra przeszedł cień pogardliwego uśmiechu. Wyciągnął rękę w stronę odtwarzacza video i przekręcił go tyłem do siebie.
- Więcej niż ci się zdaje.
Emmett spojrzał ma mały ekran, na którym po chwili wyświetlił się obraz. Gwałtownie poderwał się z fotela.
- Jolene!
Na wyświetlaczu pojawiła się jego siostra. Siedziała na wózku ze wzrokiem wbitym w kopertę, którą trzymała na podołku białej sukienki. Na jej ustach błąkał się typowy dla niej cień pogodnego uśmiechu. Emmett poczuł, że zalewa go fala furii i rzucił wściekłe spojrzenie Alexandrowi.
- Co zrobiliście mojej siostrze? – syknął z sączącą się przez słowa nienawiścią.
- Uspokój się, Emmettcie. Nic jej nie jest, jak widzisz. Sama zgłosiła się do nas. Jest bardzo mądrą i czarującą kobietą.
- Niemożliwe – szepnął Emmett.
Z całych sił starał się przypomnieć wczorajszą rozmowę z Vivian. Na pewno powiedziała mu, że jego mama przekazała jej, iż Jolene nie zamierza się zgodzić.
- Nie chciała nikogo martwić – oznajmił Farlow, jakby czytając w jego myślach. – Jak już powiedziałem, jest bardzo mądra. Ty też wolisz, żeby została w błogiej nieświadomości tego, co będziesz dla mnie robił.
- Czego ode mnie chcesz? – warknął.
- Twoich umiejętności.
Alexander podniósł się z fotela i stanął przodem do zasłoniętego okna, splatając z tyłu ręce. Emmett wbijał czujny i przerażony wzrok w ekran, jakby upewniając się, czy jego siostra aby na pewno w każdej sekundzie jest w tym samym miejscu i nic jej się nie dzieje.
- Dobrowolnych dawców energii jest naprawdę niewiele – odezwał się Farlow. - Prawo zabrania zmuszania Cladesów do zostania nimi. Ale jeśli pozostaniemy wierni tym zasadom, ta koncepcja legnie w gruzach. Co z tego, że zaspokoi nasze najpilniejsze potrzeby, skoro nie będziemy mogli z niej korzystać w nieskończoność? Ta energia ma potencjał. Do tej pory jest najlepszym źródłem. Co więcej, moje badania dowiodły, że Cladesi zamieszkujący tereny o mniejszym skażeniu środowiska, posiadają w sobie więcej pokładów tej mocy. W samym Rockeath jest około stu chorych. Tylko jedna czwarta z nich sama się zgłosiła. To ogromna strata. Przecież ci ludzie nie mają życia, więc mogliby chociaż przydać się jakoś społeczeństwu.
Zanim Farlow skończył mówić, Emmett nie wytrzymał. Przeskoczył przez biurko i chciał rąbnąć w niego z całej siły, ale jego cios został zablokowany. Farlow, nawet nie odwracając się, złapał pięść Emmetta i wykręcił mu rękę tak, że chłopak nie mógł się ruszyć.
- Nie radzę ci próbować takich sztuczek. Nie ostrzegłem cię wcześniej, więc nie wyciągnę z tego konsekwencji. Następny numer będzie kosztował zdrowie twojej siostry.
Farlow wygiął mocniej jego rękę. Dopiero gdy ten syknął przekleństwo pod nosem, Alexander puścił go i przeczesał palcami ulizane włosy.
- Dołączysz do tajnego oddziału razem ze swoimi nowymi znajomymi. Będziecie sprowadzać do mnie Cladesów, którzy nie zgodzili się na zostanie dawcami.
- To wbrew prawu.
- Dlatego jest tajne. Od teraz nie powiesz nikomu czegokolwiek o swojej misji. Wasze telefony i domy są już pod moją obserwacją. Johny za chwilę wszczepi ci nadajnik tak, żebym zawsze wiedział, gdzie jesteś. Lojalnie uprzedzam, że nie jestem człowiekiem cierpliwym ani wyrozumiałym. Wszelkie próby oszukania mnie lub sprzeciwu kończą się bólem twojej siostry, która jest niemalże pod taką samą obserwacją jak ty. Czy wyraziłem się jasno?
Farlow spojrzał na Emmetta stojącego obok. Zaciskał pięści i zęby z całej siły. Wpatrywał się z uporem w podłogę, jakby tocząc wewnątrz siebie walkę. Zapewne też z tym, żeby nie rąbnąć Alexandra w twarz. Ale nie mógł tego zrobić. Nie potrafił narazić swojej siostry. Za bardzo mu na niej zależało i Alexander o tym wiedział. Nie musiał grozić mu niczym więcej. Do przekonania go do bezwzględnego posłuszeństwa wystarczyła tylko Jolene.
- Powiedzmy. Ale po cholerę to robisz? – odezwał się w końcu Emmett.
- Dla dobra świata. Nie bierz tego do siebie. Jako w pełni zdrowy człowiek mam uprzedzenia do wszystkich ludzi, którzy w jakiś sposób są skrzywieni. Nie jestem zacięty tylko na Cladesów. To że akurat oni mają energię, to już czyste zrządzenie losu. Ja pragnę tylko, żeby świat odzyskał dawną potęgę. Ziemia już wystarczająco nas upokorzyła, ziejąc do nas pustkami zasobów i doprowadzając nas do kryzysu. Musimy jej pokazać, że potrafimy z nią wygrać. Że to my – ludzie - panujemy nad światem i zdobędziemy tyle energii, ile będzie trzeba wszelkimi możliwymi sposobami.
- Jesteś chory umysłowo. Nie wiem, czy zauważyłeś, ale Ziemia to planeta. Nie ma uczuć, więc nie wiem, co ty chcesz pokazać i komu. Nie zamierzam więcej słuchać tych bredni. Wydaj mi rozkazy i pozwól już odejść. Brzydzę się przebywać z tobą w jednym pomieszczeniu.
Przez dłuższą chwilę Alexander wpatrywał się w niego w milczeniu z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nagle zaczął chichotać, a po chwili śmiać się, jakby właśnie usłyszał najzabawniejszy kawał świata. Emmett ściskał coraz mocniej pięści, błagając siebie w duchu, żeby go nie zabić.
- Chyba nawet pozwolę ci zwracać się do mnie w ten sposób. Ale tylko wtedy, gdy jesteśmy sami, rozumiemy się? Chyba nie muszę mówić, że każde moje polecenie jest podparte tym, iż skrzywdzę twoją siostrę, jeśli go nie wykonasz?
- Nie trzeba.
- Johny przygotuje cię i da ci listę osób, do których musisz iść. Możesz wyjść.

Gdy tylko Vivian zobaczyła cień sylwetki za czarnym szkłem znajomego balkonu, rzuciła się biegiem do klatki. Szybko wpisała kod i wpadła na korytarz. Przeskakiwała po dwa schody, aż w końcu zatrzymała się pod mieszkaniem na pierwszym piętrze. Zaczęła pukać i wołać Charlotte, ale na nic się to zdało. Podeszła więc do ściany obok i otworzyła drzwiczki bezpieczników. Włożyła do środka rękę i powoli wymacała mały kluczyk. Ostrożnie wyciągnęła go i przekręciła w drzwiach. Przeszła przez długi zielony przedpokój, zaglądając do wszystkich pomieszczeń, ale nie widziała tam nic nadzwyczajnego. W końcu doszła do jasnożółtej sypialni, w której był otwarty balkon. Gdy Vivian wyszła na niego, zobaczyła Charlotte. Siedziała na ziemi zwinięta w kłębek w samej bieliźnie. Oczy miała zaczerwienione od łez, a na wyjątkowo bladej skórze gęsią skórkę. Pusto wpatrywała się w bliżej nieokreślony punkt, nie zwracając uwagi na to, że ktoś przyszedł.
Widząc ten obraz, Vivian miała wrażenie, jakby coś w niej pękło. Cofnęła się do sypialni, wzięła z niej ciepły brązowy koc i owinęła nim Charlotte. Kucnęła tuż przy niej, kładąc rękę na ramieniu.
- Co się stało?
Cisza.
- Mi możesz powiedzieć.
Cisza.
Vivian w końcu westchnęła i wstała. Chwyciła przyjaciółkę za ręce i ją podniosła. Charlotte ani nie stawiała oporu, ani nie ciążyła zbytnio. Pozwoliła poprowadzić się do łóżka, na którym obie usiadły. Vivian przytuliła się do jej ręki i czekała przez dłuższy czas na jakiekolwiek słowo.
- Odszedł – szepnęła Charlotte. - Tak po prostu. Przyszedł tu, żeby powiedzieć, że mnie kocha, a potem odwrócić się i odszedł – jej głos się załamał. - Kto normalny robi coś takiego?
Vivian odsunęła się, żeby zobaczyć łzy spływające po jej policzkach. Jednak zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, usłyszała trzask drzwi, a następnie kroki. Obie dziewczyny zwróciły wzrok w stronę wejścia i po chwili zjawił się w nich zasapany Emmett. Spojrzał najpierw na Vivian, a potem na Charlotte i zrobił minę, jakby ktoś go kopnął.
- Ty wiedziałeś, prawda? – odezwała się Charlotte roztrzęsionym głosem.
- Vivian, miałem ten sam sen co ty – powiedział, ignorując pytanie. – Miałaś rację. Ten dym jest przerażający. Wszystko niszczy. Boję się go i nie mogę od niego uciec – położył nacisk na ostatnie słowo. – Co mam zrobić?
Natarczywie wbijał błagalny wzrok w Vivian, która zmarszczyła brwi w wyrazie konsternacji. Patrzyła na niego w ten sposób przez jakiś czas, ale w końcu uniosła brwi do góry, najwyraźniej pojmując sens jego wypowiedzi.
- Włącz sobie radio przed snem – odpowiedziała nad wyraz beztroskim głosem. - To pomaga. Chyba odpędza koszmary.
- Nie wiem, o czym mówicie, ale masz odpowiedzieć na moje pytanie – odezwała się zdecydowanie Charlotte.
Emmett zacisnął wargi w wąską kreskę i odwrócił wzrok. Przez chwilę panowała cisza, wypełniona napięciem oczekiwania.
- Dowiedziałem się w nocy – rzekł chłodno. - Ale skoro potraktował cię w ten sposób i bez żadnych wyrzutów zostawił za sobą wszystko, nie widzę powodów, dla których miałbym za nim tęsknić.
- Był twoim przyjacielem – powiedziała cicho Charlotte roztrzęsionym głosem.
- Owszem. Ale zawiódł mnie tak jak i ciebie.
- Nie wierzę, żeby zrobił to bez powodu. Musiało mu się coś przytrafić, on musiał…
- Sama mówiłaś, że wiedziałabyś, gdyby wydarzyło się coś złego – urwał jej ostro. – Ale nic takiego nie zaszło. Im szybciej pogodzisz się z tym, że Oliver najwyraźniej był tchórzem i oszustem, tym lepiej dla ciebie.
- Jak możesz tak nazywać swojego najlepszego przyjaciela?! – zerwała się z łóżka.
- Bo już nim nie jest! – wyrzucił ręce do góry. - Charlotte, on cię zostawił! Bez żadnego wyjaśnienia. Oszukał cię i wykorzystał. To wystarczający powód, żeby go nienawidzić. Niech to do ciebie dotrze. Szkoda twoich sił, żeby się nad nim użalać.
- Wynoś się stąd.
Emmett przez krótką chwilę wstrzymał jej wzrok, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł. Charlotte rzuciła się z płaczem na łóżko, a Vivian wybiegła na korytarz.
- Emmett!
- Musiałem – odwrócił się do niej. – Przepraszam.
Choć były to tylko dwa słowa, Vivian wystarczyły. Uwierzyła mu, bo żyła z nim już tak długo, że z samej twarzy potrafiła wszystko wyczytać. Mogłaby zacząć na niego krzyczeć i żądać wyjaśnień, ale to nie zdałoby się na nic. Zabolało ją, że ona mu ufała, a on nie potrafił tego ani odwzajemnić, ani zauważyć. Zresztą nigdy niczego w niej nie dostrzegał.
- Też włącz dzisiaj radio, żeby nie mieć koszmarów – powiedział, po czym odwrócił się i zszedł na dół.
Vivian wzięła głęboki wdech oraz wydech, po czym wróciła do sypialni i podeszła do rozłożonej na łóżku Charlotte.
- Posłuchaj mnie. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, jak teraz cierpisz, ale musisz być silna tak jak zawsze. A ja cię potrzebuję. Musisz pomóc w moich ekologicznych badaniach dotyczących tej nowej energii. Wiem, że to okrutne z mojej strony prosić cię o to teraz, ale nie mam wyboru. Muszę przez parę dni zająć się bratem.
- O co tu do jasnej cholery chodzi?! – rzuciła w nią poduszką, podnosząc się z pościeli.  – Emmett coś knuje, a ty jak zwykle mu ufasz, bo jesteś nim zaślepiona!
Brwi Vivian wystrzeliły do góry w geście szczerego zdziwienia.
- Nie jestem – odpowiedziała zaskoczona.
- Owszem, jesteś! Ale doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że to nie ma absolutnie żadnego znaczenia, bo Emmett może mieć każdą i tylko by cię zranił. Tylko że ty starasz się to zignorować!
Vivian patrzyła na nią ze zdziwieniem. W końcu podniosła się i zacisnęła pięści.
- Owszem. Ale to moja sprawa, komu ufam, a komu nie. Ty jesteś moją przyjaciółką, więc proszę cię tylko o to, żebyś pomogła w moich badaniach. Jeśli tego nie zrobisz, to ty będziesz odpowiedzialna za cierpienia nie tylko Doriana, ale też wszystkich innych Cladesów.
Powiedziawszy to, ruszyła w stronę wyjścia i wyciągnęła telefon, żeby zadzwonić do brata i powiedzieć mu, żeby się pakował.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy